Na dnie
drewnianej szkatuły znalazłem starą fotografię z roku 1937. To
najprostszy sposób na dotarcie do punktu wyjścia dla wspomnień i odbycia
drogi przez życie raz jeszcze, zwłaszcza że tak bardzo nalega, namawia
Redakcja "Profilów". przyrzekając nawet zorganizowanie u siebie
spotkania dawnych piłkarzy. Rzeszów był wówczas stolicą powiatu,
wyhodował paru reprezentantów do narodowej jedenastki, przeżył czas
potęgi.
Na fotografii stoją od prawej- Sanecki, Brydak, Wróbel, Hogendorf,
Baran, Ribenbauer, Kotelnicki, Dyląg, Geisler, Pęcak, Hajdaś, Górnicki.
Na wiosennej , zielonej murawie boiska piłkarskiego przemyskiej
"Polonii". W szeregu, w białych kostiumach, z literą "R" na piersiach.
Na szczupłych twarzach odblask słońca i skupienie. To były wspaniałe
lata wyczynów zespołu baletmistrzów i czarnoksiężników, chociaż
przeważali blondyni. W jednej godzinie strzelali pięć czystych bramek, a
przez następne pół godziny dokładali bez wysiłku trzy następne i wynik
brzmiał 8:0, w półfinale o wejście do I ligi państwowej, w pierwszym
meczu z "Unią" Lublin, gdy w bramce bronił sam Frymarkiewicz z ŁKS-u.
Patrzyłem na ich ekwilibrystykę zza bramki, z zazdrością, ale i
spokojem, jak przystało na rezerwowego bramkarza, zresztą najmłodszego chyba
wiekiem zawodnika. Wzrostem przewyższałem niejednego o głowę, warunki do
obserwacji miałem zatem znakomite, jakie może mieć tylko żyrafa. Takie miałem w
drużynie przezwisko, autorstwa oczywiście Józka Wróbla, który pewnego dnia
zabrał mnie ze Strzyżowa na trening przy ulicy Langiewicza.
Pierwszy raz zobaczyłem trybuny, wydawały mi się ogromne i dostojne.
Strzelali z niewiarygodną pasją i lekkością mistrza lwowskiej ligi
okręgowej- na boiskach we Lwowie, w Stanisławowie, Tarnopolu, Lublinie,
Przemyślu, Jarosławiu, Janowej Dolinie na Wołyniu, w Samborze, Stryju i
Równem.... Przegrywali- czasem z outsiderem ligi, bo piłka jest okrągła.
Potrafili być radośni i smutni, wspaniałomyślni i zagniewani na siebie,
na debiutantów. Na owej fotografii nie ma Chwałki, Zwolińskiego,
Malczewskiego. Nie ma niestety i innych, a przede wszystkim ojca
sukcesów- kapitana Janoszka, wojskowego, którego najczęściej widywało
się w eleganckim, cywilnym garniturze, z laseczką i z jamnikiem na
smyczy. Potrafił być surowym, to znowu dobrodusznym patronem, jak każdy
prawdziwy pedagog o słusznych wymaganiach wobec chłopców, na ogół
zdyscyplinowanych i karnych, świadomych istoty w pełni amatorskiego
sportu. A dostać się do I drużyny było bardzo trudno, satysfakcja
musiała być okupiona ciężka pracą na boisku, wielką odpowiedzialnością,
sercem i nerwami. Starsi koledzy nie pobłażali młodym- nie tolerowali
błędów i lekkomyślności. Była to dobra szkoła charakterów, w atmosferze
zwycięstw i klęsk. W słońcu i deszczu.
Do WCTS "Resovia" przeszedłem w szesnastym roku życia z "dzikiej"
drużyny strzyżowskiego "Sokoła". Błyskawicznie. W Strzyżowie grało się
na pastwiskach nad Wisłokiem, wśród krów, broniłem kruchej bramki z
żerdzi. Rywalizowaliśmy z drużyną "Strzelca". bardzo zaciekle. Wyjazdy
furmankami na własny koszt- nieraz do Frysztaka, Tyczyna, Brzozowa, do
Wiśniowej i Czudca- miały uroki "wojennych" wypraw. Tłukłem się po ziemi
za piłką bez opamiętania, kontuzji było bez liku, przydawały
romantyczności bohaterstwu. Asów nie brakowało- Pasek, Kołodziej,
Koczela, Orłowski, Gocek, Szczudło, Bański, Stanisław Wróbel, Tadeusz
Górnicki, Fąfara, Brud, Gałuszka, Kruczek, Konieczkowski- oto nazwiska,
które pozostały w historii miasteczka nie tyle z racji uprawianego
rzemiosła, ile z kunsztu piłkarskiego, na jaki stać było samouków i
zapaleńców, często uczniów gimnazjalnych albo i bezrobotnych. Kibiców
było sporo wśród dorosłych- Patryn, Sosin, Glazar, Karolewicz, Nastałek
i inni. Treningi regularne, bez fachowców- trenerów. Ale do
strzyżowskiego liceum uczęszczali Kotelnicki, Hogendorf, Wróbel-
mieszkali na stancji lub dojeżdżali pociągiem z Rzeszowa, nie brakowało
też wśród uczniów piłkarzy z jasielskich "Czarnych"- Piątkiewicz i
Romanowski. Było więc na co patrzeć na szkolnym boisku, podglądać
sztuczki piłkarskie wyszkolonych reprezentantów ze szczebla powiatów,
bardzo zaawansowanych sportowo. Józek Wróbel miał też w Strzyżowie
narzeczoną, to było juz wydarzenie na miarę dynastii księcia Monaco-
zresztą narzeczonego obdarzano u nas duża sympatią! I nagle otworzyły
się przede mną perspektywy podróży egzotycznych.
W zimie najczęściej w towarzystwie Zbyszka Konieczkowskiego i Witka
Lipskiego z Iwonicza przemierzałem dziesiątki kilometrów po strzyżowskim
Beskidzie; wiosną, latem i jesienią- aż do sierpnia 1939 roku- bez
dłuższych przerw brałem udział w całych seriach zawodów piłkarskich,
również w II drużynie "Resovii", a ostatni rok w "Czarnych" z Jasła.
Nie łatwo wybrać z tego łańcucha przeżyć i emocji jakiś element
największej sensacji. Wszystko było dla nas ważne i pozostało w pamięci
nawet niezliczone szczegóły i okoliczności strzelenia lub utraty jednej
bramki, jak to miało miejsce w Janowej Dolinie, tragiczne w skutkach, bo
zamykające drogę do finału i być może do I ligi. Janowski strzelec
przegrał w Rzeszowie, nasi zdobyli 4 gole, Romek Sanecki puścił nie
więcej, jak dwie piłki. W Janowej Dolinie rewanż, wśród kibiców ogromne
podniecenie i fanatyzm. Boisko w lesie, piach sięga do kostek. Jest 1:1.
Sędzia zarządza przeciwko nam rzut karny. Romek ustawia się w bramce, a
gdy odwrócił oczy w prawy kat bramki, napastnik strzelił w drugi róg- i
koniec. Do finału doszła lubelska Unia. Ścigani przez część kibiców,
uciekaliśmy przez las, ktoś oberwał kamieniem w plecy, w szatni
zabarykadowaliśmy drzwi... I tak też było niegdyś. A przed półfinałem
wspaniały akord rozgrywek o mistrzostwo ligi okręgowej lwowskiej, na
Cytadeli "Sokół" rozgromiony 8:0, wielki entuzjazm prasy sportowej
całego kraju wokół rzeszowskich rewelacji; nieopisany entuzjazm po tym
meczu na terenie "przeciwników". Mecz z "Rewerą" stanisławowska
zakończył się po pół godzinie, kiedy nasi strzelili cztery bramki, a
obrażeni gospodarze zeszli z boiska...
Ale muszę wrócić do pierwszego meczu półfinałowego, rozegranego w
Rzeszowie, na starym boisku za Staroniwą, z lubelską "Unią". Coś
niesamowitego. Na boisko wbiegliśmy "niesieni" okrzykiem widzów, na
mocnych szerokich skrzydłach, rozgorączkowani i z tremą. Respekt
przed Frymarkiewiczem miała cała piątka ataku- aż tu nagle, kilka
zagrań, i strasznie żałosna mina zgrabnego, elastycznego bramkarza
gości. Poszedłem pod jego bramkę, stał niemal kompletnie załamany pod
słupkiem- 8:0! Po nieudanym formalnie, choć wspaniałym półfinale
nadeszły czarne dni, przyszło odprężenie i czasowe załamanie. Już
w lidze okręgowej- jesienią- gorycz klęski na Pohulance, 6:0 z
Robotniczym Klubem Sportowym we Lwowie, po przerwie wszedłem do bramki
na miejsce Romka, puściłem dwie piłki. Potem zremisowaliśmy 1:1 z
przemyską "Polonią" i lwowską "Hasmoneą". Niektórzy koledzy odpoczywali,
Baran i Hogendorf zaawansowali do "Warszawianki"- a więc jednak do I
ligi. Grali przeciwko nam w Rzeszowie, wynik 3:1 dla sławnych repów;
widziałem wówczas grającego Martynę, podziwiałem jego pewność i
precyzję. Ale czy wyniki tylko są ważne w tym małym obrachunku? Jacy
byli ówcześni rzeszowscy piłkarze? Nie wiem, czy poznaliśmy się w pełni,
chociaż przeżywaliśmy wspólnie doświadczenia głębokie. Po wojnie
spotkałem Wróbla, Pęcaka, Brydaka, Kotelnickiego, Barana, Saneckiego-
krótkie były to rozmowy, ale potwierdziły, że jesteśmy sobie bliscy,
związani tajemnicami naszych przeżyć intensywnych, krótkotrwałych,
pięknych mimo wszystko. Wspominaliśmy to, co było radosne, dowcipne,
zawadiackie, chociaż nie zawsze godne pochwały, np. gdy Józek Wróbel
kupował z diet- kremówki (ciastka) dla swojej narzeczonej i miałem ja
właśnie doręczyć je w Strzyżowie, a już na odcinku Staroniwa- Boguchwała
zjadałem przysmaki z kolegami, ale trwał ten proceder tylko parę
tygodni, zostałem oczywiście zdekonspirowany.
Styl gry nowoczesny, długie, szybkie podania piłki, umiejętność
atakowania środkiem i lotnymi skrzydłami, stary styl obrony- daleki i
długie "wykopy", ale opanowanie piłki dobre- tworzyły piękne widowiska.
Ani czysta wiedeńska szkoła- koronkowe podania, ani surowe "bicie na
oślep", aby dalej- coś pośredniego, co wynikało z instynktu również,
jaki musi mieć każdy artysta. Nie chodzi oczywiście o teoretyczne
formułowanie zasad gry, która musi tez mieć element pewnej żywiołowości,
polotu, fantazji. Rzadko chodzę obecnie na zawody piłkarskie, nie
chcę popsuć sobie nabytego, dobrego smaku i doznawać rozczarowań,
chociaż rozumiem nowe zupełnie układy na boisku. Było "coś" w tamtych
zawodach piłkarskich, w grze, w sylwetce i postawie sportowców- czego
określić nie potrafię. A może to tylko naiwne resentymenty? Romek
Sanecki- powolny w ruchach, rzadko wybiegał na przedpole, ale refleks
miał świetny. Na tyłach- kapitan zespołu, pogodny Staszek Brydak,
strateg przydatny na każdej pozycji; Władek Pencak- uparty, trudny do
ruszenia, Bronek Dyląg i Staszek Hajdaś- maleńkie, zawzięte "żądła",
włazili w akcje jak wściekłe pszczoły; trójka środkowa- Tadek Hogendorf,
Józek Wróbel i Staszek Baran- to dziwny konglomerat, ale doskonale
dobrany na każdą okazję, podziwiany przez samego Kałużę. Tadek powolny,
ale skory do błyskawicznych zrywów i strzałów, Józek- wątły, ale sprytny
i proroczo myślący kierownik ataku, Staszek- żywiołowy, sprężysty,
szybkostrzelny, Emil Kotelnicki- elegancki gracz, wytworny, dużej klasy
technik. Tadek Ribenbauer- nauczyciel z zawodu, wyrozumiały, spokojny,
opanowany. Geisler grał krótko z nami, odbywał służbę wojskową,
reprezentował futbol śląski, renomowany. Porucznik Malczewski-
chwytający w lot zamierzenia partnerów, Chwałka- bardzo opanowany,
Zwoliński- twardy i uparty w walce o piłkę...
Takich pamiętam, jeżeli w ogóle można pamięci zaufać, a lat upłynęło
ponad trzydzieści, długich i trudnych. Co mi jeszcze zostało z tych lat?
Coś pięknego! Otóż w ubiegłym roku będąc w Rzeszowie na spotkaniu
autorskim, przeżyłem chwilę niezwykle przyjemną. Na owo spotkanie do
biblioteki przyszedł Władek Pencak i wręczył mi proporczyk z herbem
miasta i wyhaftowaną liczbą- 60. "Resovia" powstała w roku 1905. Na
uroczystość jubileuszową w roku 1965 nie otrzymałem zaproszenia. Ale to
nic. Władkowi zrewanżowałem się moją powieścią z dedykacją
przyjacielską. Proporczyk stoi na moim biurku wśród książek i kwiatów.
Mieszkając po wojnie na Dolnym Śląsku przez parę lat grałem w piłkę
nożną, spotykałem młodszych wiekiem piłkarzy rzeszowskich w Cieplicach,
w Jeleniej Górze. Graliśmy razem lub przeciwko sobie. Pamiętam Dudka,
Melkę, Łącza- sławnego "Makusia" i wielu, wielu jeszcze innych. I tamte
przeżycia spowodowały, że sportowe karty zachowuję we wdzięcznej
pamięci. Pozostałem kibicem tylko Rzeszowa. To nie blaga. Ludzką rzeczą
jest zachowanie wdzięcznego serca dla najbliższej Ojczyzny, pamięci o
latach młodości. |