ARTYKUŁY

  klub
strona główna
aktualności
informacje
prasa
wydarzenia
wywiady
  liga
kadra
terminarz
mecze
tabela
  historia
kronika
resoviacy
1905...
Rzeszów
artykuły
  www
e-muzeum
foto
linki
kontakt
księga gości
forum

 













 

 

 Resovia 1937/38 - baletnicy i czarodzieje, wspomnienia Gerarda Górnickiego

Na dnie drewnianej szkatuły znalazłem starą fotografię z roku 1937. To najprostszy sposób na dotarcie do punktu wyjścia dla wspomnień i odbycia drogi przez życie raz jeszcze, zwłaszcza że tak bardzo nalega, namawia Redakcja "Profilów". przyrzekając nawet zorganizowanie u siebie spotkania dawnych piłkarzy. Rzeszów był wówczas stolicą powiatu, wyhodował paru reprezentantów do narodowej jedenastki, przeżył czas potęgi.
Na fotografii stoją od prawej- Sanecki, Brydak, Wróbel, Hogendorf, Baran, Ribenbauer, Kotelnicki, Dyląg, Geisler, Pęcak, Hajdaś, Górnicki. Na wiosennej , zielonej murawie boiska piłkarskiego przemyskiej "Polonii". W szeregu, w białych kostiumach, z literą "R" na piersiach. Na szczupłych twarzach odblask słońca i skupienie. To były wspaniałe lata wyczynów zespołu baletmistrzów i czarnoksiężników, chociaż przeważali blondyni. W jednej godzinie strzelali pięć czystych bramek, a przez następne pół godziny dokładali bez wysiłku trzy następne i wynik brzmiał 8:0, w półfinale o wejście do I ligi państwowej, w pierwszym meczu z "Unią" Lublin, gdy w bramce bronił sam Frymarkiewicz z ŁKS-u.
Patrzyłem na ich ekwilibrystykę zza bramki, z zazdrością, ale i spokojem, jak przystało na rezerwowego bramkarza, zresztą najmłodszego chyba wiekiem zawodnika. Wzrostem przewyższałem niejednego o głowę, warunki do obserwacji miałem zatem znakomite, jakie może mieć tylko żyrafa. Takie miałem w drużynie przezwisko, autorstwa oczywiście Józka Wróbla, który pewnego dnia zabrał mnie ze Strzyżowa na trening przy ulicy Langiewicza. Pierwszy raz zobaczyłem trybuny, wydawały mi się ogromne i dostojne.
Strzelali z niewiarygodną pasją i lekkością mistrza lwowskiej ligi okręgowej- na boiskach we Lwowie, w Stanisławowie, Tarnopolu, Lublinie, Przemyślu, Jarosławiu, Janowej Dolinie na Wołyniu, w Samborze, Stryju i Równem.... Przegrywali- czasem z outsiderem ligi, bo piłka jest okrągła. Potrafili być radośni i smutni, wspaniałomyślni i zagniewani na siebie, na debiutantów. Na owej fotografii nie ma Chwałki, Zwolińskiego, Malczewskiego. Nie ma niestety i innych, a przede wszystkim ojca sukcesów- kapitana Janoszka, wojskowego, którego najczęściej widywało się w eleganckim, cywilnym garniturze, z laseczką i z jamnikiem na smyczy. Potrafił być surowym, to znowu dobrodusznym patronem, jak każdy prawdziwy pedagog o słusznych wymaganiach wobec chłopców, na ogół zdyscyplinowanych i karnych, świadomych istoty w pełni amatorskiego sportu. A dostać się do I drużyny było bardzo trudno, satysfakcja musiała być okupiona ciężka pracą na boisku, wielką odpowiedzialnością, sercem i nerwami. Starsi koledzy nie pobłażali młodym- nie tolerowali błędów i lekkomyślności. Była to dobra szkoła charakterów, w atmosferze zwycięstw i klęsk. W słońcu i deszczu. Do WCTS "Resovia" przeszedłem w szesnastym roku życia z "dzikiej" drużyny strzyżowskiego "Sokoła". Błyskawicznie. W Strzyżowie grało się na pastwiskach nad Wisłokiem, wśród krów, broniłem kruchej bramki z żerdzi. Rywalizowaliśmy z drużyną "Strzelca". bardzo zaciekle. Wyjazdy furmankami na własny koszt- nieraz do Frysztaka, Tyczyna, Brzozowa, do Wiśniowej i Czudca- miały uroki "wojennych" wypraw. Tłukłem się po ziemi za piłką bez opamiętania, kontuzji było bez liku, przydawały romantyczności bohaterstwu. Asów nie brakowało- Pasek, Kołodziej, Koczela, Orłowski, Gocek, Szczudło, Bański, Stanisław Wróbel, Tadeusz Górnicki, Fąfara, Brud, Gałuszka, Kruczek, Konieczkowski- oto nazwiska, które pozostały w historii miasteczka nie tyle z racji uprawianego rzemiosła, ile z kunsztu piłkarskiego, na jaki stać było samouków i zapaleńców, często uczniów gimnazjalnych albo i bezrobotnych. Kibiców było sporo wśród dorosłych- Patryn, Sosin, Glazar, Karolewicz, Nastałek i inni. Treningi regularne, bez fachowców- trenerów. Ale do strzyżowskiego liceum uczęszczali Kotelnicki, Hogendorf, Wróbel- mieszkali na stancji lub dojeżdżali pociągiem z Rzeszowa, nie brakowało też wśród uczniów piłkarzy z jasielskich "Czarnych"- Piątkiewicz i  Romanowski. Było więc na co patrzeć na szkolnym boisku, podglądać sztuczki piłkarskie wyszkolonych reprezentantów ze szczebla powiatów, bardzo zaawansowanych sportowo. Józek Wróbel miał też w Strzyżowie narzeczoną, to było juz wydarzenie na miarę dynastii księcia Monaco- zresztą narzeczonego obdarzano u nas duża sympatią! I nagle otworzyły się przede mną perspektywy podróży egzotycznych.

W zimie najczęściej w towarzystwie Zbyszka Konieczkowskiego i Witka Lipskiego z Iwonicza przemierzałem dziesiątki kilometrów po strzyżowskim Beskidzie; wiosną, latem i jesienią- aż do sierpnia 1939 roku- bez dłuższych przerw brałem udział w całych seriach zawodów piłkarskich, również w II drużynie "Resovii", a ostatni rok w "Czarnych" z Jasła. Nie łatwo wybrać z tego łańcucha przeżyć i emocji jakiś element największej sensacji. Wszystko było dla nas ważne i pozostało w pamięci nawet niezliczone szczegóły i okoliczności strzelenia lub utraty jednej bramki, jak to miało miejsce w Janowej Dolinie, tragiczne w skutkach, bo zamykające drogę do finału i być może do I ligi. Janowski strzelec przegrał w Rzeszowie, nasi zdobyli 4 gole, Romek Sanecki puścił nie więcej, jak dwie piłki. W Janowej Dolinie rewanż, wśród kibiców ogromne podniecenie i fanatyzm. Boisko w lesie, piach sięga do kostek. Jest 1:1. Sędzia zarządza przeciwko nam rzut karny. Romek ustawia się w bramce, a gdy odwrócił oczy w prawy kat bramki, napastnik strzelił w drugi róg- i koniec. Do finału doszła lubelska Unia. Ścigani przez część kibiców, uciekaliśmy przez las, ktoś oberwał kamieniem w plecy, w szatni zabarykadowaliśmy drzwi... I tak też było niegdyś. A przed półfinałem wspaniały akord rozgrywek o mistrzostwo ligi okręgowej lwowskiej, na Cytadeli "Sokół" rozgromiony 8:0, wielki entuzjazm prasy sportowej całego kraju wokół rzeszowskich rewelacji; nieopisany entuzjazm po tym meczu na terenie "przeciwników". Mecz z "Rewerą" stanisławowska zakończył się po pół godzinie, kiedy nasi strzelili cztery bramki, a obrażeni gospodarze zeszli z boiska...
Ale muszę wrócić do pierwszego meczu półfinałowego, rozegranego w Rzeszowie, na starym boisku za Staroniwą, z lubelską "Unią". Coś niesamowitego. Na boisko wbiegliśmy "niesieni" okrzykiem widzów, na mocnych szerokich skrzydłach, rozgorączkowani i z tremą.  Respekt przed Frymarkiewiczem miała cała piątka ataku- aż tu nagle, kilka zagrań, i strasznie żałosna mina zgrabnego, elastycznego bramkarza gości. Poszedłem pod jego bramkę, stał niemal kompletnie załamany pod słupkiem- 8:0! Po nieudanym formalnie, choć wspaniałym półfinale nadeszły czarne dni, przyszło odprężenie i czasowe załamanie.  Już w lidze okręgowej- jesienią- gorycz klęski na Pohulance, 6:0 z Robotniczym Klubem Sportowym we Lwowie, po przerwie wszedłem do bramki na miejsce Romka, puściłem dwie piłki.  Potem zremisowaliśmy 1:1 z przemyską "Polonią" i lwowską "Hasmoneą". Niektórzy koledzy odpoczywali, Baran i Hogendorf zaawansowali do "Warszawianki"- a więc jednak do I ligi. Grali przeciwko nam w Rzeszowie, wynik 3:1 dla sławnych repów; widziałem wówczas grającego Martynę, podziwiałem jego pewność i precyzję. Ale czy wyniki tylko są ważne w tym małym obrachunku? Jacy byli ówcześni rzeszowscy piłkarze? Nie wiem, czy poznaliśmy się w pełni, chociaż przeżywaliśmy wspólnie doświadczenia głębokie. Po wojnie spotkałem Wróbla, Pęcaka, Brydaka, Kotelnickiego, Barana, Saneckiego- krótkie były to rozmowy, ale potwierdziły, że jesteśmy sobie bliscy, związani tajemnicami naszych przeżyć intensywnych, krótkotrwałych, pięknych mimo wszystko. Wspominaliśmy to, co było radosne, dowcipne, zawadiackie, chociaż nie zawsze godne pochwały, np. gdy Józek Wróbel kupował z diet- kremówki (ciastka) dla swojej narzeczonej i miałem ja właśnie doręczyć je w Strzyżowie, a już na odcinku Staroniwa- Boguchwała zjadałem przysmaki z kolegami, ale trwał ten proceder tylko parę tygodni, zostałem oczywiście zdekonspirowany.
Styl gry nowoczesny, długie, szybkie podania piłki, umiejętność atakowania środkiem i lotnymi skrzydłami, stary styl obrony- daleki i długie "wykopy", ale opanowanie piłki dobre- tworzyły piękne widowiska. Ani czysta wiedeńska szkoła- koronkowe podania, ani surowe "bicie na oślep", aby dalej- coś pośredniego, co wynikało z instynktu również, jaki musi mieć każdy artysta. Nie chodzi oczywiście o teoretyczne formułowanie zasad gry, która musi tez mieć element pewnej żywiołowości, polotu, fantazji.  Rzadko chodzę obecnie na zawody piłkarskie, nie chcę popsuć sobie nabytego, dobrego smaku i doznawać rozczarowań, chociaż rozumiem nowe zupełnie układy na boisku. Było "coś" w tamtych zawodach piłkarskich, w grze, w sylwetce i postawie sportowców- czego określić nie potrafię. A może to tylko naiwne resentymenty? Romek Sanecki- powolny w ruchach, rzadko wybiegał na przedpole, ale refleks miał świetny. Na tyłach- kapitan zespołu, pogodny Staszek Brydak, strateg przydatny na każdej pozycji; Władek Pencak- uparty, trudny do ruszenia, Bronek Dyląg i Staszek Hajdaś- maleńkie, zawzięte "żądła", włazili w akcje jak wściekłe pszczoły; trójka środkowa- Tadek Hogendorf, Józek Wróbel i Staszek Baran- to dziwny konglomerat, ale doskonale dobrany na każdą okazję, podziwiany przez samego Kałużę. Tadek powolny, ale skory do błyskawicznych zrywów i strzałów, Józek- wątły, ale sprytny i proroczo myślący kierownik ataku, Staszek- żywiołowy, sprężysty, szybkostrzelny, Emil Kotelnicki- elegancki gracz, wytworny, dużej klasy technik. Tadek Ribenbauer- nauczyciel z zawodu, wyrozumiały, spokojny, opanowany. Geisler grał krótko z nami, odbywał służbę wojskową, reprezentował futbol śląski, renomowany. Porucznik Malczewski- chwytający w lot zamierzenia partnerów, Chwałka- bardzo opanowany, Zwoliński- twardy i uparty w walce o piłkę...
Takich pamiętam, jeżeli w ogóle można pamięci zaufać, a lat upłynęło ponad trzydzieści, długich i trudnych. Co mi jeszcze zostało z tych lat? Coś pięknego! Otóż w ubiegłym roku będąc w Rzeszowie na spotkaniu autorskim, przeżyłem chwilę niezwykle przyjemną. Na owo spotkanie do biblioteki przyszedł Władek Pencak i wręczył mi proporczyk z herbem miasta i wyhaftowaną liczbą- 60. "Resovia" powstała w roku 1905. Na uroczystość jubileuszową w roku 1965 nie otrzymałem zaproszenia. Ale to nic. Władkowi zrewanżowałem się moją powieścią z dedykacją przyjacielską. Proporczyk stoi na moim biurku wśród książek i kwiatów.
Mieszkając po wojnie na Dolnym Śląsku przez parę lat grałem w piłkę nożną, spotykałem młodszych wiekiem piłkarzy rzeszowskich w Cieplicach, w Jeleniej Górze. Graliśmy razem lub przeciwko sobie. Pamiętam Dudka, Melkę, Łącza- sławnego "Makusia" i wielu, wielu jeszcze innych. I tamte przeżycia spowodowały, że sportowe karty zachowuję we wdzięcznej pamięci. Pozostałem kibicem tylko Rzeszowa. To nie blaga. Ludzką rzeczą jest zachowanie wdzięcznego serca dla najbliższej Ojczyzny, pamięci o latach młodości.

"Profile" 1960 nr 6, Gerard Górnicki

 

 























































































































 

| ... do artykuły  |

 
© 2006 | resoviacy.pl  serwis informacyjny CWKS Resovia Rzeszów | design by