Pierwszym
wydarzeniem, które zapisało się złotymi zgłoskami w kronikach rzeszowskiego
sportu, było zdobycie tytułu mistrzyni świata przez łuczniczkę
Budowlanych-Resovii Katarzynę Wiśniowską.
Jej wielki wyczyn miał miejsce w Helsinkach w 1955 roku. Był określany jako
olbrzymia sensacja, gdyż rzeszowianka pojechała do stolicy Finlandii jako
nieopierzona debiutantka, której nie wróżono większego powodzenia. A jednak
postarała się o niespodziankę, która przeszła najśmielsze oczekiwania. Nawet jej
trenera i opiekuna Antoniego Gromskiego. Dlatego powrót mistrzyni do kraju i jej
występ w odbywających się w Warszawie, bezpośrednio po mistrzostwach świata,
Igrzyskach z okazji II Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów, wywołał
olbrzymie zainteresowanie. Byłem w naszej stolicy, obserwowałem występ
rewelacyjnej rzeszowianki i rozmawiałem z nią o helsińskiej victorii oraz
okolicznościach w jakich po nią sięgnęła. Zanim wrócę pamięcią do tamtego
wydarzenia warto podkreślić, iż w warszawskich igrzyskach Wiśniowska
potwierdziła, iż sukces z Helsinek to nie był przypadek i że wykazał jej wielki
talent. Wystarczy powiedzieć, że na strzelnicy położonej w nowo otwartym wówczas
Stadionie X-lecia odniosła ona wspaniałe zwycięstwo. Wygrała wszystkie 12
konkurencji i zdobyła 12 złotych medali igrzyskowych. A trzeba powiedzieć, że
obsada zawodów nie była słaba. Startowała cała światowa czołówka młodzieżowa.
Kasia strzelała wówczas wyśmienicie. Nawet na 50 m, który to dystans stanowił
jej "piętę achillesową" wygrała w cuglach, mimo że chciała... przegrać. Bo
widząc jak rywalizująca z nią Czeszka Brizova ma po każdej przegranej serii łzy
w oczach, zaczęła co trzecią strzałę puszczać bez większej przymiarki. Na nic
zdały się jednak te próby. Wszystkie strzałki, te mierzone i te "ślepe",
trafiały w żółtko lub jego najbliższe okolice, co przesądzało o absolutnym
zwycięstwie mistrzyni świata.
Byłem świadkiem tego wyśmienitego popisu Kasi i gratulowałem jej wspaniałych
wyczynów z Helsinek i stolicy Polski. Był także trener Antoni Gromski, który w
Warszawie oczekiwał powrotu swojej podopiecznej. Jaka była nasza wspólna radość
można sobie tylko wyobrazić. Kasia była w tak szampańskim humorze, że i pan
Antoni, przysięgły harcerz i asceta, nie oparł się jej zaproszeniu do wypicia
lampki alkoholu. W trakcie tego skromnego "bankietu" był czas na opowieści o
helsińskim starcie i okolicznościach towarzyszących łuczniczej rywalizacji. A
trzeba podkreślić, iż relacja pani Kasi, zwanej w gronie koleżanek i kolegów
"Kajtkiem" (z racji półmęskiego uczesania, urwisowskiego sposobu bycia i
uzyskiwania "męskich rezultatów") była barwna i drobiazgowa.
Przygoda "Kajtka" uwieńczona wspaniałym happy endem zaczęła się od tego, że
pomimo obietnic nie wyjechał z nią do Helsinek jej trener A. Gromski.
Tłumaczono, że były jakieś przeszkody paszportowe i że w trakcie 4-dniowych
mistrzostw dojedzie. Rozpoczęła więc strzelania bez opieki szkoleniowca. I nie
szło jej najlepiej. Po pierwszych seriach była ósma, lecz z każdą następną
windowała się w górę i... spoglądała w kierunku wejścia czy nie nadchodzi jej
trener. Po zakończeniu pierwszego dnia wyszła nieoczekiwanie na prowadzenie.
Zewsząd sypały się pytania i uwagi, kto to jest ta młoda polska łuczniczka, czy
rzeczywiście ma tak pewną rękę i oko, czy też udaje się jej chwilowo złapać
wysoką formę. Chyba nie wytrzyma silnej konkurencji w następnych dniach -
pocieszały się rywalki.
Ale Kasia, nie myśląc o mistrzostwie, kontynuowała dobrą passę, raz po raz
wypatrując czy w bramie stadionu nie pojawi się A. Gromski. Potrzebowała rady,
gdyż sama nie zawsze umiała sobie poradzić z porywistym wiatrem towarzyszącym
bez przerwy zawodom. A ponadto rywalki przystąpiły do frontalnego ataku na jej
pozycję. Kiedy w czwartym dniu nie doczekała się przyjazdu trenera, a Angielka
Warner zaczęła osiągać imponujące serie wiele wskazywało na to, że Kasia
przegra. Jej 20-punktowa przewaga nad następną zawodniczką stopniała raptownie
do 6. Ogarnęło ją zdenerwowanie wzmagające się w miarę jak obserwowała popisy
Angielki. W tym momencie z radykalną odsieczą pospieszyła jej rutynowana
koleżanka z polskiej ekipy J. Spychajowa. Po prostu na czas przerwy przed
następną serią strzelań zabierała Kasię na ubocze, gdzie zmuszała ją do
siedzenia tyłem do tarcz ostrzeliwanych przez jej najgroźniejsze konkurentki.
"Jak się odwrócisz, dostaniesz klapsa" - zagroziła pani Janina i bacznie
pilnowała, aby mieć możliwość spełnienia swej groźby. W ten sposób Kasia nie
znając wyników rywalek, uspokoiła nerwy i strzelała później tak, jakby
mistrzostwo miała już w kieszeni. Dzięki temu poprawiła swój dorobek punktowy i
istotnie tytuł mistrzowski przypadł jej w udziale. Należy dodać, że od owego
krytycznego momentu do końca zawodów Kasia nadrobiła stratę, a nawet wyprzedziła
Angielkę Warner nie o 20, ale więcej punktów.
Taki finał spotkał się w polskiej ekipie z olbrzymią radością. Aż trudno było
uwierzyć, że debiutantka w reprezentacji i w mistrzostwach, niemal zupełnie
nieznana zawodniczka z Rzeszowa została najlepszą łuczniczką świata. Z tej
okazji polski ambasador w Helsinkach wydał na cześć mistrzyni i całej polskiej
ekipy przyjęcie. Zaszczycił je swoją obecnością przebywający w tym czasie w
Finlandii radziecki marszałek Koniew. Pierwszy toast na bankiecie marszałek
wypił oczywiście z naszą mistrzynią świata, której zwycięstwo fetowano niezwykle
uroczyście.
Jak już wspomniałem wcześniej K. Wiśniowska miała urwisowski sposób bycia i duże
poczucie humoru. Miałem okazję przekonać się o tym z wielu osobistych kontaktów.
O jednym takim zabawnym zdarzeniu, opowiedzianym przez panią Kasię, chciałbym
przypomnieć. Otóż wkrótce po powrocie z MŚ w Helsinkach grała po treningu z
kolegami w piłkę i doznała skręcenia nogi. Nazajutrz idąc do szkoły i kulejąc
usłyszała jak matka jednego z uczniów informowała syna, że ta pani obok nich to
mistrzyni świata. Tyż mi mistrzyni - odburknął malec - kulawa...
O karierze K. Wiśniowskiej, uzdolnionej sportsmence, która z wiejskiej szkółki w
Łopuszce Wielkiej k. Kańczugi trafiła jako nauczycielka do Szkoły Podstawowej nr
1 w Rzeszowie, gdzie kierownikiem był znany działacz łuczniczy Antoni Gromski,
odkrywca jej talentu i zarazem trener, rozpisywała się szeroko prasa. Pisano
również i to, że kiedy pani Kasia wzięła po raz pierwszy łuk do ręki, to
słyszała coś o Wilhelmie Tellu i Robin Hoodzie, ale nie miała pojęcia o sporcie
łuczniczym. Lecz trudno było odmówić przełożonemu, więc trenowała, choć ani jej
się śniło, że w niespełna 3 lata później będzie niemal tak sławna jak wspomniani
legendarni łucznicy. Jej wizytówka znana jest więc nie tylko sympatykom sportu.
Tym bardziej, że kariera rzeszowianki trwała wiele lat i z osiągniętymi wynikami
rozsławiła ona klub, całą Rzeszowszczyznę i jej stolicę.
W trakcie swojej zawodniczej kariery i po jej zakończeniu K. Wiśniowska szkoliła
swoje następczynie. Spod jej ręki wyszło kilka świetnych mistrzyń, m.in.
Bogumiła Bielas-Kustra, Maria Palczak-Szeliga i Małgorzata Szczepańska-Trojnar.
Za całokształt swoich osiągnięć zdobyła tytuły Zasłużonej Mistrzyni Sportu,
Zasłużonego Działacza Kultury Fizycznej i Sportsmenki 25-lecia PRL na
Rzeszowszczyźnie. Została też odznaczona Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia
Polski.
|