ARTYKUŁY

  klub
strona główna
aktualności
informacje
prasa
wydarzenia
wywiady
  liga
kadra
terminarz
mecze
tabela
  historia
kronika
resoviacy
1905...
Rzeszów
artykuły
  www
e-muzeum
foto
linki
kontakt
księga gości
forum

 













 

 

2005.09.25 | Katarzyna Wiśniowska mistrzynią świata w łucznictwie


Pierwszym wydarzeniem, które zapisało się złotymi zgłoskami w kronikach rzeszowskiego sportu, było zdobycie tytułu mistrzyni świata przez łuczniczkę Budowlanych-Resovii Katarzynę Wiśniowską.
Jej wielki wyczyn miał miejsce w Helsinkach w 1955 roku. Był określany jako olbrzymia sensacja, gdyż rzeszowianka pojechała do stolicy Finlandii jako nieopierzona debiutantka, której nie wróżono większego powodzenia. A jednak postarała się o niespodziankę, która przeszła najśmielsze oczekiwania. Nawet jej trenera i opiekuna Antoniego Gromskiego. Dlatego powrót mistrzyni do kraju i jej występ w odbywających się w Warszawie, bezpośrednio po mistrzostwach świata, Igrzyskach z okazji II Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów, wywołał olbrzymie zainteresowanie. Byłem w naszej stolicy, obserwowałem występ rewelacyjnej rzeszowianki i rozmawiałem z nią o helsińskiej victorii oraz okolicznościach w jakich po nią sięgnęła. Zanim wrócę pamięcią do tamtego wydarzenia warto podkreślić, iż w warszawskich igrzyskach Wiśniowska potwierdziła, iż sukces z Helsinek to nie był przypadek i że wykazał jej wielki talent. Wystarczy powiedzieć, że na strzelnicy położonej w nowo otwartym wówczas Stadionie X-lecia odniosła ona wspaniałe zwycięstwo. Wygrała wszystkie 12 konkurencji i zdobyła 12 złotych medali igrzyskowych. A trzeba powiedzieć, że obsada zawodów nie była słaba. Startowała cała światowa czołówka młodzieżowa. Kasia strzelała wówczas wyśmienicie. Nawet na 50 m, który to dystans stanowił jej "piętę achillesową" wygrała w cuglach, mimo że chciała... przegrać. Bo widząc jak rywalizująca z nią Czeszka Brizova ma po każdej przegranej serii łzy w oczach, zaczęła co trzecią strzałę puszczać bez większej przymiarki. Na nic zdały się jednak te próby. Wszystkie strzałki, te mierzone i te "ślepe", trafiały w żółtko lub jego najbliższe okolice, co przesądzało o absolutnym zwycięstwie mistrzyni świata.
Byłem świadkiem tego wyśmienitego popisu Kasi i gratulowałem jej wspaniałych wyczynów z Helsinek i stolicy Polski. Był także trener Antoni Gromski, który w Warszawie oczekiwał powrotu swojej podopiecznej. Jaka była nasza wspólna radość można sobie tylko wyobrazić. Kasia była w tak szampańskim humorze, że i pan Antoni, przysięgły harcerz i asceta, nie oparł się jej zaproszeniu do wypicia lampki alkoholu. W trakcie tego skromnego "bankietu" był czas na opowieści o helsińskim starcie i okolicznościach towarzyszących łuczniczej rywalizacji. A trzeba podkreślić, iż relacja pani Kasi, zwanej w gronie koleżanek i kolegów "Kajtkiem" (z racji półmęskiego uczesania, urwisowskiego sposobu bycia i uzyskiwania "męskich rezultatów") była barwna i drobiazgowa.
Przygoda "Kajtka" uwieńczona wspaniałym happy endem zaczęła się od tego, że pomimo obietnic nie wyjechał z nią do Helsinek jej trener A. Gromski. Tłumaczono, że były jakieś przeszkody paszportowe i że w trakcie 4-dniowych mistrzostw dojedzie. Rozpoczęła więc strzelania bez opieki szkoleniowca. I nie szło jej najlepiej. Po pierwszych seriach była ósma, lecz z każdą następną windowała się w górę i... spoglądała w kierunku wejścia czy nie nadchodzi jej trener. Po zakończeniu pierwszego dnia wyszła nieoczekiwanie na prowadzenie. Zewsząd sypały się pytania i uwagi, kto to jest ta młoda polska łuczniczka, czy rzeczywiście ma tak pewną rękę i oko, czy też udaje się jej chwilowo złapać wysoką formę. Chyba nie wytrzyma silnej konkurencji w następnych dniach - pocieszały się rywalki.
Ale Kasia, nie myśląc o mistrzostwie, kontynuowała dobrą passę, raz po raz wypatrując czy w bramie stadionu nie pojawi się A. Gromski. Potrzebowała rady, gdyż sama nie zawsze umiała sobie poradzić z porywistym wiatrem towarzyszącym bez przerwy zawodom. A ponadto rywalki przystąpiły do frontalnego ataku na jej pozycję. Kiedy w czwartym dniu nie doczekała się przyjazdu trenera, a Angielka Warner zaczęła osiągać imponujące serie wiele wskazywało na to, że Kasia przegra. Jej 20-punktowa przewaga nad następną zawodniczką stopniała raptownie do 6. Ogarnęło ją zdenerwowanie wzmagające się w miarę jak obserwowała popisy Angielki. W tym momencie z radykalną odsieczą pospieszyła jej rutynowana koleżanka z polskiej ekipy J. Spychajowa. Po prostu na czas przerwy przed następną serią strzelań zabierała Kasię na ubocze, gdzie zmuszała ją do siedzenia tyłem do tarcz ostrzeliwanych przez jej najgroźniejsze konkurentki. "Jak się odwrócisz, dostaniesz klapsa" - zagroziła pani Janina i bacznie pilnowała, aby mieć możliwość spełnienia swej groźby. W ten sposób Kasia nie znając wyników rywalek, uspokoiła nerwy i strzelała później tak, jakby mistrzostwo miała już w kieszeni. Dzięki temu poprawiła swój dorobek punktowy i istotnie tytuł mistrzowski przypadł jej w udziale. Należy dodać, że od owego krytycznego momentu do końca zawodów Kasia nadrobiła stratę, a nawet wyprzedziła Angielkę Warner nie o 20, ale więcej punktów.
Taki finał spotkał się w polskiej ekipie z olbrzymią radością. Aż trudno było uwierzyć, że debiutantka w reprezentacji i w mistrzostwach, niemal zupełnie nieznana zawodniczka z Rzeszowa została najlepszą łuczniczką świata. Z tej okazji polski ambasador w Helsinkach wydał na cześć mistrzyni i całej polskiej ekipy przyjęcie. Zaszczycił je swoją obecnością przebywający w tym czasie w Finlandii radziecki marszałek Koniew. Pierwszy toast na bankiecie marszałek wypił oczywiście z naszą mistrzynią świata, której zwycięstwo fetowano niezwykle uroczyście.
Jak już wspomniałem wcześniej K. Wiśniowska miała urwisowski sposób bycia i duże poczucie humoru. Miałem okazję przekonać się o tym z wielu osobistych kontaktów. O jednym takim zabawnym zdarzeniu, opowiedzianym przez panią Kasię, chciałbym przypomnieć. Otóż wkrótce po powrocie z MŚ w Helsinkach grała po treningu z kolegami w piłkę i doznała skręcenia nogi. Nazajutrz idąc do szkoły i kulejąc usłyszała jak matka jednego z uczniów informowała syna, że ta pani obok nich to mistrzyni świata. Tyż mi mistrzyni - odburknął malec - kulawa...
O karierze K. Wiśniowskiej, uzdolnionej sportsmence, która z wiejskiej szkółki w Łopuszce Wielkiej k. Kańczugi trafiła jako nauczycielka do Szkoły Podstawowej nr 1 w Rzeszowie, gdzie kierownikiem był znany działacz łuczniczy Antoni Gromski, odkrywca jej talentu i zarazem trener, rozpisywała się szeroko prasa. Pisano również i to, że kiedy pani Kasia wzięła po raz pierwszy łuk do ręki, to słyszała coś o Wilhelmie Tellu i Robin Hoodzie, ale nie miała pojęcia o sporcie łuczniczym. Lecz trudno było odmówić przełożonemu, więc trenowała, choć ani jej się śniło, że w niespełna 3 lata później będzie niemal tak sławna jak wspomniani legendarni łucznicy. Jej wizytówka znana jest więc nie tylko sympatykom sportu. Tym bardziej, że kariera rzeszowianki trwała wiele lat i z osiągniętymi wynikami rozsławiła ona klub, całą Rzeszowszczyznę i jej stolicę.
W trakcie swojej zawodniczej kariery i po jej zakończeniu K. Wiśniowska szkoliła swoje następczynie. Spod jej ręki wyszło kilka świetnych mistrzyń, m.in. Bogumiła Bielas-Kustra, Maria Palczak-Szeliga i Małgorzata Szczepańska-Trojnar. Za całokształt swoich osiągnięć zdobyła tytuły Zasłużonej Mistrzyni Sportu, Zasłużonego Działacza Kultury Fizycznej i Sportsmenki 25-lecia PRL na Rzeszowszczyźnie. Została też odznaczona Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.

 Andrzej Kosiorowski, Dziennik Polski | 29.09.2005

 

 




































 














































 

| ... do artykuły  |

 
© 2006 | resoviacy.pl  serwis informacyjny CWKS Resovia Rzeszów | design by