Kibice Resovii rozpamiętywali
przez długie lata sezon piłkarski 1936/37, w którym ulubieńcy byli o
krok od wejścia do I ligi! Niestety, stronniczy arbiter przyczynił się
do tego, że rzeszowianie niefortunnie przegrali 1-2 na stadionie
strzelca w Janowej Dolinie. Po tym niefortunnym meczu Warszawianka
skaperowała Barana i Hogendorfa, a "pasiaki" otrząsnęły się z klęski
dopiero 26 czerwca 1977 roku! Wówczas po remisie 0-0 na boisku
Cracovii, awansowali do II ligi. Byłem na tym pojedynku i
relacjonowałem później jego przebieg tym wszystkim najwierniejszym
sympatykom "Sovii", którym nie starczyło nerwów, aby przeżyć
zapowiadaną, kolejną porażkę. "Pasy" z Krakowa uchodziły na własnym
boisku za zdecydowanego faworyta spotkania, kończącego rozgrywki i
rywalizację. Musiały jednak wygrać. Remis dawał Resovii awans...
W obozie rzeszowskim pojawiły
się wiadomości o tym, że "krakusy" będą mieć w roli sprzymierzeńca-
sędziego tego spotkania Brunona Piotrowicza z Bielska- Białej. Lepiej
poinformowani puszczali uliczną pocztą plotkę o tym, że mediacje
trenera "pasiaków", byłego bramkarza Zagłębia Sosnowiec, Witolda
Szyguły z arbitrem, zakończyły się klęską. Sędzia Piotrowicz nie
przyjął pieniędzy od działacz Resovii i mojego trenera z gry w
juniorach tego klubu, Józefa Poleskiego. W tak przekupnym świecie,
jakim była polska piłka nożna, odmowa wzięcia łapówki przez rozjemcę
oznaczała, iż Resovia nie miała żadnych szans przynajmniej na remis.
Tylko nieliczni optymiści powtarzali przed meczem w Krakowie, ze
Witold Szyguła zagroził arbitrowi mordobiciem, gdy ten nie będzie
obiektywny!
Do grodu Kraka poza szalikowcami pojechali tylko nieliczni, najstarsi
kibice. Wujek żony Barbary, Emil Dudek z ulicy 1 maja, tłumaczył
później:- Nie przeżyłbym na trzeźwo porażki mojej "Malty". Przed
radiową transmisją wypiłem pół basa i obudziłem się dopiero rano...
W kilka dni po pamiętnym pojedynku z Cracovią, na ulicy Asnyka spotkał
mnie pracownik Poczty, Franciszek Sagan. Starszy juz pan prosił, abym
powiedział, "jak naprawdę było w Krakowie..."
Tego meczu nie zapomnę do końca życia! Już w pierwszych minutach
napastnik gospodarzy, wyszedł na czystą pozycję i zamiast strzelić
nieuchronnie do siatki, huknął wprost w głowę Henia Chruścińskiego.
Bramkarz Resovii, z którym trenowałem w juniorach, po uderzeniu piłka
stracił na kilka minut świadomość. Ale odtąd bronił jak w transie!
Chociaż resoviacy grali w głębokiej defensywie, to oni byli bliżsi
wygranej. Po klasycznych kontrach w ostatnich pięciu minutach,
najpierw Marian Szarama, a następnie Józiu Janicki, nie potrafili z
kilku metrów wykorzystać dogodnych sytuacji. Na szczęście mecz wkrótce
się skończył i kawalkada aut szczęśliwych kibiców Resovii z
rozwiniętymi transparentami klubowymi oraz narodowymi flagami, ruszyła
w drogę powrotną do Rzeszowa.
Gdy skończyłem opowieść o historycznej victorii piłkarzy Resovii,
starszy pan oparł się o moje ramię i wyciągnął z kieszeni chusteczkę.
Ocierając łzy, tłumaczył:- Niech się pan nie dziwi wzruszeniu. Przed
wojną grał mój brat. Nie przyznał się rodzicom, że wrócił przeziębiony
z meczu, bo bał się awantury z ich strony i sankcji w szkole. Wkrótce
zmarł na płuca, ale do końca marzył, aby Resovia bodaj raz za jego
życia zanotowała znaczący sukces. Zamiast niego, doczekałem ja...
Nie dziwiłem się łzom, bo sam w drodze powrotnej z Krakowa, obcierałem
je ukradkiem. Nie uszło to uwadze bratu żony, Ryśkowi, który w drodze
na zajęcia w Akademii Górniczo- Hutniczej transportował mnie na mecz i
odwiózł z powrotem. Chociaż był dzieckiem sportowca, boksera i mojego
teścia, do sportu "nie czuł żadnej melodii". Dziwił się cała drogę z
Krakowa do Rzeszowa, jak można być wzruszonym, nawet po wygranej
własnej drużyny.
|