Nie ulega wątpliwości, że to, iż
Resovia doczekała swojego 100-lecia i że w swoim dorobku posiada nieprzeciętne
dokonania w znacznej mierze zawdzięcza ofiarności swoich działaczy i wiernych
sympatyków. W moim pamiętniku szczególne miejsce zajmują ci, którzy zaraz po
zakończeniu II wojny światowej stawali jako pierwsi do reaktywowania
działalności i swoim zapałem oraz aktywnością przyczynili się do rozwinięcia
sportu na szeroką skalę.
Pierwszym z
grona resoviackich pasjonatów, którego miałem sposobność poznać bliżej
był Albin Małodobry. Ten przedwojenny, wyróżniający się kolarz i
pingpongista, a równocześnie zapalony entuzjasta wielu innych dyscyplin,
w kilka tygodni po opuszczeniu Rzeszowa przez hitlerowców skrzyknął
swoich kolegów i zaczął organizować w Resovii życie sportowe. Był jego
głównym animatorem w bardzo szerokim zakresie. Mając wsparcie ze strony
kilku podobnych sobie zapaleńców, wśród których byli m.in. jego brat
Eugeniusz oraz Stanisław Samołyk, Paweł Drożdżyński, Kazimierz
Christiani, Tadeusz Janik i Emil Kotelnicki, zorganizował najpierw
drużyny piłkarską i bokserską, bowiem te dyscypliny były u nas
najpopularniejsze i ich przedstawiciele odgrywali w Rzeszowie, przed
wybuchem wojny, niepoślednią rolę. Po nich przyszła kolej na
lekkoatletykę, siatkówkę i tenis stołowy. Dla tej pierwszej pan Albin
dostarczył sprzęt przechowywany w czasie okupacji w rodzinnym domu.
Dzięki temu lekkoatleci wystartowali zaraz po piłkarzach i bokserach.
Jako kolarz i motorzysta nie zapomniał też o tych gałęziach sportu.
Tworzył je i rozwijał nie tylko w Resovii, ale także w Rzeszowskim
Towarzystwie Kolarzy i Motorzystów, które podjęło zadanie kontynuowania
przedwojennych tradycji.
Albin Małodobry był w tamtych latach po prostu duszą wszelkich poczynań
zmierzających do upowszechnienia sportu. Nic też dziwnego, że zyskał
autorytet, który wypromował go na członka Prezydium WKKF w Rzeszowie,
najwyższej władzy sportowej w województwie. Kiedy Resovia zyskała
możnych sponsorów w przedsiębiorstwach budowlanych i powiększyło się
grono jej działaczy, mógł zwolnić nieco tempo swej społecznej aktywności
i więcej czasu poświęcić swojej młodzieńczej pasji, czyli kolarstwu.
Prezesował okręgowemu związkowi, organizował liczne imprezy, sędziował
ogólnopolskie i międzynarodowe wyścigi. Był aktywny do ostatnich lat
swojego życia, którego niemal połowę poświęcił swojej ukochanej Resovii.
Dlatego, moim zdaniem, przysługuje mu miejsce w pierwszym szeregu
resoviaków.
Jak wspomniałem wyżej pierwsi wystartowali po wojnie piłkarze Resovii.
Już we wrześniu 1944 r. rozegrali mecz z Polonią w Przemyślu, a dwa
tygodnie później rewanż w Rzeszowie. I nieważne, że nad Sanem przegrali
3-4, a nad Wisłokiem zwyciężyli 2-0, ważniejsza była atmosfera
towarzysząca tym spotkaniom. Radość mieszała się ze wzruszeniem, bo oto
po pięciu latach okupacji piłkarze znów wybiegli na boiska. Wśród tych,
którzy bronili wówczas resoviackich barw były asy tej miary co Hogendorf,
Łącz, Wróbel i Białas. Był także wszechstronny sportowiec Emil
Kotelnicki, którego miałem okazję podziwiać nie tylko na boisku, ale
także na lodowisku, korcie tenisowym i przy pingpongowym stole. A
później także szkolić się w piłkarskiej sztuce, kiedy pan Emil pełnił
funkcję trenera III-ligowej drużyny Resovii.
W tamtym okresie z ciekawością słuchałem też jego wspomnień. Najbardziej
utkwiła mi w pamięci opowieść o tym jak drużyna wracała ze wspomnianego
już meczu w Przemyślu. Ponieważ pojechała tam nędznym samochodem
ciężarowym, który odmówił posłuszeństwa w drodze powrotnej piłkarze
musieli na piechotę pokonać drogę z Łańcuta do Rzeszowa. Ale nie to było
najciekawsze w tej opowieści, tylko spotkania z patrolami wojskowymi,
które pełniły na tej trasie służbę, gdyż działania wojenne nadal trwały,
a od frontu dzieliło ich kilkadziesiąt kilometrów, o czym miały
świadczyć naloty niemieckich samolotów. Kiedy drużyna została zatrzymana
to za przepustki służyły im... buty piłkarskie. O świcie, kiedy dotarli
na przedmieścia Rzeszowa, także zostali zatrzymani. Należało wytłumaczyć
się z dziwnego przemarszu. Kiedy jeden z radzieckich żołnierzy usłyszał,
że oni są piłkarzami i wracają po meczu z Przemyśla skwitował to
pochlebstwem, które ożywiło zmęczonych drogą zawodników. Powiedział tak:
"Wot mołodcy, wosjemdziesjat kiłometrow pieszkom..."
W pierwszym, wiosennym sezonie 1945 r. oprócz piłkarzy na jedynym w
mieście stadionie przy ul. Langiewicza wystartowali także lekkoatleci.
Pamiętam jak rozegrano na nim mecz Rzeszów - Sanok i jak w zespole gości
klasą dla siebie był Antoni Morończyk, lekkoatleta wszechstronny, który
później zdobył tytuł mistrza Polski w skoku o tyczce, startował na
olimpiadzie i pełnił funkcję trenera słynnego polskiego "wunderteamu". Z
sanoczaninem nawiązał wówczas walkę nasz najlepszy wieloboista
Mieczysław Cisło. Wśród reprezentantów naszego grodu znajdował się m.in.
długodystansowy biegacz Eugeniusz Drąg. Ten 84-letni dziś maratończyk z
młodzieńczym entuzjazmem opowiadał mi o tamtym meczu, a także o swoich
wyczynach jako jedynego rzeszowskiego maratończyka. A trzeba wiedzieć,
że miał ich sporo, bo biegał przez wiele lat i rozsławiał Rzeszów daleko
poza jego granicami. Z pierwszych powojennych lat, kiedy "królowa
sportu" otrzymała w Resovii warunki do rozwinięcia skrzydeł ze
wzruszeniem wspominał pan Gieniu swoich utalentowanych kolegów. Oprócz
M. Cisły należeli do nich także: J. Bieniasz, K. Bednarczyk, B. Grzyb i
J. Sarama. Pieczę nad całym zespołem z powodzeniem sprawował Henryk
Krzanowski. Kiedy nasza rozmowa zeszła na temat nagród, jakie oprócz
dyplomów mogli zawodnicy otrzymać E. Drąg przypomniał jedną z pierwszych
imprez zorganizowanych w Przeworsku. Tam po zwycięskim biegu olimpijczyk
Bronisław Gancarz otrzymał premię w postaci... 5 kg cukru. On zaś za
drugie miejsce dostał... cukiernicę. Ma ją zresztą do dziś i osładza z
niej swoje emeryckie życie, w którym ma dziś sporo czasu na prowadzenie
kronikarskiej dokumentacji ubogaconej pamiątkowymi zdjęciami.
|