Od
autora
Pomysł na napisanie wspomnień o
mojej „karierze” piłkarskiej zrodził się z braku... innego, lepszego pomysłu.
Świadomie ująłem pojęcie kariera w cudzysłów. Zdaję sobie sprawę z tego, że moja
kariera piłkarska nie była czymś spektakularnym i nie posiadała wielkich
wzlotów, ale też oszczędziła mi mrożących krew w żyłach upadków. Jednak różni
się w jednym i zasadniczym aspekcie od innych, podobnych – jest moja i
opowiedziana przeze mnie.
Kto w takim razie mógłby być nią zainteresowany? Z dużą pokorą zacznę od tych
wszystkich, którzy będą na tyle ciekawi, żeby poświęcić kilka chwil i przekonać
się, że życie w cieniu wielkich stadionów też ma swoje odcienie, nawet odcienie
szarości. Dla fanów filmu "Fifty Shades of Grey" wyjaśniam od razu, że takich
odcieni szarości jak w filmie u mnie nie doświadczycie. Znajdziecie natomiast
świat widziany oczami młodego chłopca z białostockich Kresów, który postanowił
odkryć te inne Kresy, rzeszowskie.
Po napisaniu i przeczytaniu tekstu poczułem, że Resovia i Rzeszów stały się
cząstką mojego życia, którą ciepło wspominam. Córka Amanda, urodzona w
Rzeszowie, mimo że wyjechała z Rzeszowa w wieku 1,5 roku, dumnie twierdzi do
dziś, że jest rzeszowianką. Na nic zdały się moje próby przekupstwa i
przeciągnięcia jej na białostocką stronę. Tej struny dzisiaj już nie przeginam.
Wspomnienia z okresu rzeszowskiego są fragmentem tekstu pod roboczym
tytułem „W cieniu wielkich stadionów”. Mam nadzieję, drogi czytelniku,
że tekst, choć fragmentarycznie przybliży Ci Resovię i Rzeszów z końca
lat 70. i początku 80. Dla wielu z Was będzie to powrót do ówczesnej
rzeczywistości, a młodsi czytelnicy będą próbowali zaszufladkować
niektóre rzeczy do lektury w kategorii science fiction. Zapewniam, życie
w PRL-u w końcu lat 70. nie było fantastyką, choć niejednokrotnie trzeba
było się uszczypnąć, żeby sobie uzmysłowić, że to naprawdę się
wydarzyło.
Życzę ciekawej podróży do przeszłości, jeśli zdecydowałeś się podjąć
takie ryzyko.
Andrzej Bielak, Resoviak w latach 1978-81
Ślub i nowe Kresy
Zadzwoniłem do kierownika Poleskiego i oznajmiłem swoją decyzję. Sprawiał
wrażenie zadowolonego. Ustaliliśmy, że przyjedzie do Białegostoku i podpiszemy
dokumenty. W międzyczasie miałem skontaktować się z Jagiellonią. Udałem się do
kancelarii i poinformowałem kierownictwo, że zamierzam zmienić barwy klubowe.
Moje postanowienie wywołało u kierownictwa klubu wolę walki, tej, której
niektórym zawodnikom zabrakło na boisku w końcowej fazie sezonu. Oznajmili,
żebym zapomniał o swoich planach. Jeśli zajdzie potrzeba, nie zawahają się nawet
przed zdyskwalifikowaniem mnie. Rok bez grania w piłkę już niejednemu złamał
karierę.
Opowiedziałem panu Poleskiemu o moich wrażeniach z wizyty w klubie. Wspomniałem
także, że w działaczy Jagiellonii wstąpił duch... walki. Pan Poleski rzekł,
żebym się nie martwił, bo tak się zawsze mówi. Dla mnie to zawsze byłby drugi
raz. Pierwszym było przejście z Włókniarza do Jagiellonii. Wtedy pauzowałem
przez cztery kolejki. Nie chciałem, żeby to się mi przydarzyło jeszcze raz.
Resovia zaczęła negocjować z Jagiellonią. Pan Poleski przekonał się, że
Jagiellonia zwarła szyki obronne. Próby pertraktacji nie posunęły sprawy ani o
milimetr. Jagiellonia nie miała nawet ochoty rozmawiać. Trener Grzegorz
Bielatowicz przeprowadził ze mną rozmowę starając się mnie przekonać, że będę
potrzebny klubowi w powrocie do II ligi. Zastanawiałem się jednak, czy
rozmawiałem z właściwym człowiekiem. Trener nie zdołał utrzymać drużyny w II
lidze, a takie „osiągnięcia” prawie z urzędu nie pozostawiają złudzeń o zaufaniu
to szkoleniowca. Oficjalnie w dalszym ciągu był trenerem pierwszej drużyny.
Trener Bielatowicz był solidnym szkoleniowcem. Wierzył we mnie, a ja starałem mu
się odwdzięczyć za zaufanie dobrą grą na boisku. Jeśli już nie grą, to w każdym
razie ambicją i poświęceniem. Wydawało mi się, że mój styl gry, pasował do jego
koncepcji futbolu. Nie faworyzował mnie, ale też nie zdejmował mnie z boiska po
28 minutach. Popierał także mój wybór studiów. Wiedział też o moim ekstremalnym
nastawieniu do alkoholu i nie widział w tym nic szczególnego. Miał niestety
problemy, zresztą jak każdy inny trener w Jagiellonii czy Włókniarzu, z
dotarciem do starszej generacji piłkarzy. Był świadomy, że w zespole istniały
podziały i kliki piłkarzy, którzy nie stronili od alkoholu. Nie był w stanie nic
z tym zrobić. Żeby zrobić porządek, musiałby wyrzucić połowę drużyny. Aż tak
szerokiej ławki rezerwowych Jagiellonia nie miała. Wyjaśniłem trenerowi, że
chciałem się sprawdzić w innym klubie i posmakować oraz nauczyć się życia z dala
od bliskich i rodzinnego miasta. Powiedział, że szanuje moje argumenty. Prosił
jednak, żebym się jeszcze raz zastanowił.
Do zastanowienia skłonił mnie fakt, że zostałem przyjęty na zaoczne studia
prawnicze na filii Uniwersytetu Warszawskiego w Białymstoku. Oznaczałoby to, że
jeżeli przenieślibyśmy się do Rzeszowa,
musiałbym dojeżdżać na zajęcia do Białegostoku, 420 km co drugi tydzień. Zajęcia
na zaocznych studiach miały się odbywać w soboty i niedziele. Z tego punktu
widzenia pozostanie w Białymstoku miałoby większy sens. Porozmawiałem z Marią. W
dalszym ciągu uważała, że rzeszowska alternatywa była warta sprawdzenia.
Kierownik Poleski odwiedził nas, Marię i mnie, podczas naszego urlopu w
Augustowie. Przywiózł ze sobą wstępne dokumenty, a ja złożyłem, równie wstępny,
podpis. Klamka zapadła.
Na tydzień przed ślubem przyszła oczekiwana wiadomość z armii. Liścik nie był
okraszony serduszkami, ale treść ucieszyła mnie. Zostałem oficjalnie
przeniesiony do służby wojskowej w rezerwach. Innymi słowami, nie będę musiał
zajmować się czyszczeniem swoich kamaszów,
a może i też cudzych. Zostałem rezerwistą. Do wojska poszedłbym jedynie w
sytuacji, jeśli Niemcy albo Marsjanie groziliby naruszeniem naszej suwerenności.
Dzień ślubu zbliżał się milowymi krokami, a ja nie miałem jeszcze garnituru.
Pokazałem Marii swój garnitur z Włókniarza. Nie mogła się nadziwić, że coś
takiego można było uszyć i nosić. Starałem się wytłumaczyć, że ten garnitur
nosiły takie sławy, jak Rysiek Bujno. Zapytała, czy może miałem ochotę ożenić
się z Rysiem. Ciężki argument i oczywiście wycofałem się ze swojej propozycji.
Postanowiliśmy dać możliwość znajomemu krawcowi pokazać swój kunszt i przebić
włókniarskie arcydzieło. Wybraliśmy, a ściślej Maria, odpowiedni kolor,
popielaty. Uznała, że w tym kolorze będę wyglądał jak cudeńko. Ustaliliśmy też,
że do Rzeszowa wyjedziemy dzień po naszym ślubie.
Dzień ślubu przebiegł w tempie filmu z okresu niemego, na przyśpieszonych
obrotach. Przygotowania do ceremonii, zgiełk, komentarze, towarzyszyły nam cały
dzień. Największym światełkiem tego dnia była Maria. Była cudownie ubrana. W
wymarzonej
białej sukience i krótkim welonie sprawiała wrażenie modelki. Piękne i
szlachetne rysy twarzy oraz cudowny uśmiech dopełniały obraz Marii,
tamtego dnia. Ktoś religijnie i duchowo odbierający jej wizerunek mógł się
spokojnie pokusić o modlenie się do jej zdjęcia. W nowo uszytym garniturze
wyglądałem korzystniej niż w we włókniarskim. Popielaty kolor może nie zrobił ze
mnie przystojniaka. Przy moim wzroście,
nawet Christian Dior, miałby problemy ze stworzeniem ze mnie amanta. A już
zdecydowanie nie było takiej opcji, żeby nawet religijny fundamentalista chciał
się modlić do mojej fotografii.
W kościele św. Rocha uroczystość odbyła się standardowo i szybko. Inne pary już
czekały w kolejce do ołtarza. Założyliśmy sobie obrączki i tuż po wyjściu z
kościoła od razu je zdjęliśmy. Były potrzebne przy następnej ceremonii.
Wsiedliśmy do samochodów i pojechaliśmy do Urzędu Stanu Cywilnego na ulicę
Lenina. Z kościoła na Lenina. Takie były jednak czasy. Marysia, już bez welonu,
w dalszym ciągu wyglądała pięknie. Byłem szczęśliwy, że chciała zostać moją
żoną.
Po ślubie cywilnym pojechaliśmy do fotografa. Tu się zaczęło ustawianie,
przestawianie, komentowanie, kto z kim powinien być lub nie być na zdjęciu. Gdy
widziałem ten rodzinny rozgardiasz, cieszyłem się, że jutro już nas tam nie
będzie. Walizki mieliśmy spakowane.
Od fotografa pojechaliśmy do domu Marii. Przebraliśmy się i dalej w drogę – na
stadion Gwardii, na wesele. Była to impreza w zasadzie dla innych. Maria i ja
nawet nie chcieliśmy jej organizować. Rodzice Marii jednak uznali, że tak nie
można, nie wypada, co inni powiedzą, itd. Moja mama popierała naszą propozycją.
Zorganizowaliśmy imprezę weselną jedynie z szacunku dla rodziców Marii. Na
weselu było, jak to zwykle na weselach bywa. Może jedynie poza pewnym weselnym
„stałym fragmentem gry” – obeszło się bez bijatyki.
Na weselu byli moi bliscy przyjaciele, Marek Bitel i Mietek Sienkiewicz. Podczas
wesela zeszliśmy na murawę stadionu postrzelać rzuty karne. Zabraliśmy ze sobą
jednego z weselników, któremu alkohol pomógł uzmysłowić, że posiada niespełnione
talenty bramkarskie. Ganialiśmy go na zmianę od słupka do słupka. Za każdym
razem przysięgał, że to już ostatni raz puścił bramkę. Dzięki swojej
uporczywości i ambicji w końcu dotrzymał słowa, nie puścił już więcej bramek.
Zderzył się ze słupkiem, rozbił sobie nos i było po imprezie. Po bohatersku
stwierdził, że do wesela się zagoi. Zwróciliśmy mu uwagę, że na wesele właśnie
przyszedł ze swoją żoną. Był jednak człowiekiem znającym odpowiedź na każde
pytanie i stwierdził, że jak nie z tą to z inną. Wiedział swoje.
To mógł być mój ostatni występ na murawie stadionu Gwardii. Imprezę weselną
opuściliśmy z Marysią tuż po północy. O szóstej rano mieliśmy pociąg do
Warszawy. Bilety kupiliśmy w jedną stronę.
Przywitał nas dumny napis: Rzeszów Główny.
– Marysiu, oto początek naszej tułaczki.
– A wybierasz się gdzieś dalej?
– Nie, ale teraz poczułem, że opuściliśmy nasze Krużewniki.
Na dworcu przywitał nas pan Poleski.
– Witamy na Kresach.
– Dzień dobry panu. Nie mogę się połapać. Wydawało się nam, że dzisiaj rano
właśnie wyjechaliśmy z Kresów. To oznaczałoby, że Kresy są wielkie.
– Masz rację. Nasze Kresy są jednak inne, gwarantuje.
Zawiózł nas do budynku położonego niedaleko stadionu Resovii, na ulicy
Turkienicza. Przywitał nas równie dumny napis: Hotel Sportowy.
– Pierwszy okres pobytu w Rzeszowie spędzicie tutaj. Postaramy się jak
najszybciej załatwić wam mieszkanie.
Hotel Sportowy wyglądał jak barak, w którym spędziłem wczesne dzieciństwo, tyle
że był murowany i dwupoziomowy.
Było mi trochę żal żony, że musiała zrezygnować ze swoich
ambicji i wyjechać ze mną w świat. O finanse nie musieliśmy się martwić. Wyjazd
traktowaliśmy jako przygodę, a przede wszystkim jako życiowe doświadczenie i
wyzwanie.
Hotele w PRL-u, zwłaszcza tego typu, były specyficznymi miejscami. Po tygodniu
pobytu dostrzegliśmy jego wszelkie walory i mankamenty. Do tych pierwszych
bezsprzecznie należało, że dawały dach nad głową. I tu kończyły się zalety.
Dostaliśmy pokój, w którym mieściliśmy się, ale walizki musieliśmy schować pod
łóżka, żeby móc się po nim swobodnie poruszać. Toaleta i łazienki były wspólne,
na korytarzu. Ściany pokojów pozwalały na dowolne śledzenie rozmów sąsiadów, o
każdej porze dnia i nocy. Czyli były to tak zwane „rozmowy kontrolowane”. Żeby
było sprawiedliwie, sąsiedzi musieli się wsłuchać w narrację i odgłosy
dochodzące z pokoju nowożeńców. Spotkania w hotelowym korytarzu dawały możliwość
do wymiany spojrzeń, uśmieszków i czasami komentarzy.
Tam też poznaliśmy sportowców z innych dyscyplin, którzy także byli na podobnym
etapie życia jak my – oczekiwania na mieszkanie. Byli to siatkarze i koszykarze.
Resovia miała prężne sekcje siatkarskie i koszykarskie, które liczyły się w
Polsce. Jednym z nich był siatkarz, bodajże miał na imię Franek. Jak na
siatkarza przystało, musiał się schylać, żeby się zmieścić w drzwiach. Był
sympatyczny. Szybko znaleźliśmy wspólny język. To on mi otworzył świat do
muzyki, której dotychczas nie słuchałem.
Al di Meola, Paco de Lucia, Weather Report, Rick Wakeman, King Crimson, Genesis,
Tangerine Dream, Jean-Michel Jarre, Vangelis i wielu innych.
Franek posiadał dobrej klasy magnetofon szpulowy i puszczał mi kawałki ze swojej
kolekcji. Nasze głośne muzyczne przesłuchania nie znalazły jednak aprobaty u
części mieszkańców hotelu i wkrótce ukrócono nasze koncerty.
Z powodu odebrania nam tej możliwości i kilku innych praktycznych nieudogodnień
powiedziałem w klubie, że w końcu chcielibyśmy się wyspać i poprosiłem o szybsze
załatwienie mieszkania. Sprawa była w toku, ale nie na tyle sfinalizowana,
żebyśmy mogli dostać klucze. Miało to potrwać około miesiąca. Klub wsłuchał się
w nasze prośby i załatwił nam najlepsze miejsce noclegowe w Rzeszowie, w hotelu
o tej samej nazwie. Tam mieliśmy przebywać do czasu otrzymania mieszkania.
Hotel był położony centralnie i często mieliśmy okazję poznawać i odkrywać te
inne Kresy. Na pierwszy, a nawet i drugi rzut oka, Rzeszów nie różnił się wiele
od Białegostoku, może poza nazwami niektórych ulic. Często chodziliśmy do
sklepu... rybnego. Rzeszów w tamtych czasach nie miał dostępu do morza (dzisiaj
też nie ma), ale miał to, czego nie było w Białymstoku – tuńczyka w oleju
słonecznikowym w puszce. Tak jak wiele rzeczy w Polsce z w końcu lat 70.,
tuńczyk był produktem deficytowym i trzeba było go „upolować”, to znaczy trafić
na dostawę albo załatwić. Po kilku wizytach w sklepie rybnym położonego blisko
dworca PKP awansowałem do rangi stałego klienta.
Kilka spacerów wystarczyło, żeby zmierzyć miasto wzdłuż i wszerz. Białystok
sprawiał wrażenie większego miasta i miał przede wszystkim o 100 tysięcy więcej
mieszkańców. W jednym temacie Rzeszów był zdecydowanie lepszy od Białegostoku –
posiadał prawdziwy port lotniczy. To powodowało, że człowiek czuł się bliżej
Polski i świata. W rodzinnym mieście też mieliśmy lotnisko, a w zasadzie pole
dla dwóch szybowców i jakiegoś powojennego dwupłatowca. Kierownik Poleski miał
rację, Rzeszów to były Kresy, ale inne.
Po przyjeździe do Rzeszowa włączyłem się do przygotowań drużyny do nowego
sezonu. Tuż przed naszym przyjazdem zespół wrócił z obozu przygotowawczego w
Ustrzykach Dolnych. To już drugi raz Ustrzyki Dolne śmignęły mi koło nosa, raz w
Jagiellonii i raz w Resovii. Może to był znak, żeby na siłę nie się pchać w
tamte strony?
Drużyna Resovii składała się, jak każda inna drużyna piłkarska I lub II ligi w
Polsce, z chłopców i mężczyzn zatrudnionych na etatach w różnych zakładach pracy
i firmach. W „pracy zawodowej” osiągnąłem awans. Ze ślusarza w Białostockim
Zakładzie Budowlanym „Instal” awansowałem na inspektora w Rzeszowskim Zakładzie
Budowlanym „Transbud”. Panie w administracji nie mogły się nadziwić, że taki
młody człowiek, a już inspektor. Nie chciałem wyjaśniać, że będę głównie
przeprowadzał inspekcję w szykach obronnych przeciwników głównie w soboty lub w
niedziele. No i co dwa tygodnie odwiedzał panie administratorki w celu odebrania
„ciężko” zarobionej pensji.
Dopiero na miejscu dowiedziałem się, że CWKS Resovia to Cywilno-Wojskowy Klub
Sportowy. Moja ignorancja mogłaby być ukarana. Drugim wyrazem w nazwie klubu nie
musiałem się przejmować. Połączenie klubu z wojskiem było jedynie historyczne, a
poza tym miałem dokument wykluczający mój aktywny udział w zasilaniu szeregów
Wojska Polskiego.
Nowi koledzy przyjęli mnie serdecznie, co nie znaczy, że były buziaczki i
atmosfera typu alleluja. Wśród nich był zawodnik mający na swoim koncie grę w
drużynach I ligowych, a nawet w reprezentacji, Marian Szarama. W drużynie
panowała przyjazna atmosfera. Koledzy byli mili. To była inna atmosfera niż ta,
z którą zmierzyłem się, kiedy przechodziłem z Włókniarza do Jagiellonii. Nie
było haseł pod tytułem „przed starszego nie wychodź.” Wszyscy pracowali na
takich samych warunkach, niezależnie od wieku czy doświadczenia. Mimo że dla
większości zawodników trenerem był kolega z boiska, Rysiek Latawiec, nie
oznaczało to taryfy ulgowej dla nikogo. Trener miał duży atut w ręku, sam
prowadził zabawy biegowe, to znaczy nadawał tempo. Zabawa biegowa w wykonaniu
Ryśka Latawca było określeniem mocno niedoszacowanym. Za takie wprowadzanie w
błąd dzisiaj można by nawet pójść do pierdla. Trener Latawiec musiał mieć turbo
płuca. Nawet młodzi zawodnicy po takich zabawach nierzadko czuli w gardle smak
krwi.
Jak to bywa w grupach ludzi, nie wszyscy kochali wszystkich, ale nie było to
pokazywane w tak ostentacyjny sposób, jak w Jagiellonii. Starałem się być jak
Szwajcaria czy Szwecja – neutralny. Czas miał pokazać, czy to był właściwy
wybór.
Trenowałem z Resovią, ale w dalszym ciągu nie miałem zezwolenia na grę. Pan
Poleski zapewniał, że sprawy się ułożą. Musiałem jedynie uzbroić się w
cierpliwość.
Przyszedł czas na inauguracyjny mecz w sezonie 1978/79 w końcu lipca, a ja w
dalszym ciągu uzbrajałem się w cierpliwość. Byłem sfrustrowany. Resovia
zapewniała, że robiła wszystko, co było w jej mocy. Zastanawiałem się, czy moc
Resovii była słaba, czy opór Jagiellonii zbyt duży. Jagiellonia dotrzymała słowa
– utrudniała i przeciągała sprawę mojego transferu aż do końca września, co w
praktyce oznaczało moją absencję w ośmiu kolejnych meczach ligowych. To był
absurd! Tu Jagiellonia przebiła Włókniarza, który torpedował moje przejście
przez trzy kolejki.
W Resovii zadebiutowałem 1 października 1978 roku,
w meczu wyjazdowym z Górnikiem Zabrze. W naszych barwach zadebiutował też Marian
Kozerski, były reprezentant Polski z początku lat siedemdziesiątych. Tworzyliśmy
razem parę napastników. Może lepiej wyglądalibyśmy jako para w jeździe figurowej
na lodzie, bo w tym meczu niewiele ujeździliśmy i zwojowaliśmy. Z drugiej strony
za przeciwnika mieliśmy Jerzego Gorgonia, brązowego medalistę Mistrzostw Świata
w Niemczech z 1974 roku i wielkoluda w jednej osobie. Bramka strzelona przez
Gorgonia z rzutu wolnego w meczu z Haiti wzbudzała respekt. Miałem ją w oczach,
kiedy go zobaczyłem na boisku. Specjalnością Gorgonia były wślizgi. W telewizji
wyglądało, że to mogło boleć, najczęściej przeciwnika.
Ja, ze wzrostem 170 cm, a Maniuś 130 z kapeluszem, nie wystraszyliśmy
wielkoluda. Nie wiem, czy Gorgoń grał w szachy, ale z łatwością zaszachował nas
dwóch – w pojedynkę. Na Gorgonia trzeba potrzeba było coś więcej niż dwóch
liliputów. Taktyka trenera Latawca mająca na celu objechania nieruchliwego
Gorgonia spełzła na niczym. Maniuś na dodatek miał okazję zapoznać się z bieżnią
stadionu po jednym ze wślizgów wielkoluda z Zabrza. Musiało boleć. Przegraliśmy
2:0, ale zaliczyłem debiut. Pomyślałem, że teraz mogło być tylko lepiej.
Debiut w Resovii zbiegł się z moim debiutem studenta pierwszego roku na wydziale
prawa administracyjnego na Uniwersytecie Warszawskim w Białymstoku. Otwarcie
roku akademickiego było też 1 października. Wybrałem debiut w Zabrzu. Teraz
musiałem się przygotować na opuszczanie treningów i meczów w weekendy co dwa
tygodnie. Nie był to zbyt optymalny wariant dla żadnej z zainteresowanych stron.
W zasadzie byłem zatrudniony dzięki graniu w piłkę, czyli to było źródło mojego
utrzymania. Później dochodziły premie za wygrane lub zremisowane mecze. Co dwa
tygodnie nie mogłem na nie liczyć, bo w tym czasie byłbym na wykładach w
Białymstoku. Na szczęście, że czas podróży można było skrócić lecąc samolotem do
Warszawy. Resovia była w pełni świadoma, że zostałem przyjęty na studia w
Białymstoku i że zamierzałem je kontynuować.
W Białymstoku rozliczano się ze spadkiem Jagiellonii. Zorganizowano konferencję
z udziałem kibiców. Trener Bielatowicz musiał się tłumaczyć z wyników zespołu i
odpowiadać na niewygodne pytania kibiców. Jedno z nich dotyczyło także i mnie.
„Pytanie: Co się dzieje z Kąpą i Bielakiem?
Odpowiedź: (Stanisław Zwoleński dyr. Klubu) Kąpa miał w maju ubiegłego roku
ciężką kontuzję, którą leczy do dzisiaj. Dwaj lekarze: Garlicki i Ptak wydali
orzeczenie, że nieprędko wyjdzie na boisko. Jednak bez wiedzy klubu w
międzyczasie wyjechał on z Białegostoku w nieznanym nam kierunku. Sprawa z nim
nie jest wyjaśniona. Będziemy dochodzić wypłaconego ekwiwalentu. Bielak
natomiast odszedł do Resovii Rzeszów. Otrzymał tam lepsze warunki, a przy tym
załatwiono mu studia.
Głos z sali: Przecież Bielak studiuje zaocznie w Białymstoku.
Grzegorz Bielatowicz: Bielakowi nikt nie pomagał w dostaniu się na studia.
Chłopak zdał pomyślnie egzaminy.”
Zacząłem studia. Pojechałem na lotnisko w Jasionce na samolot do Warszawy. Mój
dziewiczy lot samolotem pozostawił po sobie niezatarte wrażenie. Samolot LOT-u,
Antonow An-24, był małą maszyną produkcji naszych wschodnich sąsiadów. Dostałem
miejsce na samym końcu samolotu. Był komplet. Tuż po starcie jak na komendę,
większość pasażerów wyciągnęła papierosy i zaczęła wdychać i wydychać dym. Ja,
człowiek niepalący od wieków, „upajałem się” dymkiem z papierosów i zapachami
ropy napędowej wnikającej do środka samolotu. Taka kombinacja w połączeniu z
turbulencją w powietrzu była gwarantem mdłości i ostatecznie wymiotów.
Doświadczałem tego za każdym razem, jak leciałem tej wielkości samolotem. Brałem
tabletki, starałem się nie jeść przed lotem i to trochę pomagało. Pomyślałem
sobie, że jak tak miało być przez następne cztery lata, to byłbym prawnikiem ze
specjalizacją od Antonowów, a konkretnie jak przeżyć lot z najmniejszym
uszczerbkiem na zdrowiu.
W meczach ligowych grałem sporadycznie. Trener Latawiec nigdy mi jednak nie
powiedział, że powinienem zdecydować się – albo praca (piłka) albo studia. Nie
musiał. Nie byłem na tyle nierozgarnięty, żeby nie zrozumieć intencji trenera i
wczuć się w jego rolę. Też wahałbym się z korzystania z usług zawodnika, na
którego nie mogłem liczyć w ważnych spotkaniach.
Grając jedynie w dwóch meczach rundy jesiennej zdobyłem pierwszą bramkę w
barwach Resovii w wygranym na własnym boisku meczu ze Stalą Stalowa Wola.
Tydzień później zadebiutował w drużynie Rysiek Nalepa z Wisłoki Dębica. Grał na
pomocy. Miał stópkę rozmiaru kobiecego 38, ale za to bardzo dobre uderzenie z
dystansu. Rysiek zasłynął z wypowiadania różnego rodzaju werdyktów, nierzadko
zasięgniętych na podwórkach lub jarmarkach. Kiedy jeden z kolegów miał problemy
z żoną, Rysio starał się go pocieszać: nie martw się, żona to nie rodzina. Jak
ktoś potrzebował rady z wysokiej półki to zawsze mógł jej szukać w skarbnicy
wiedzy – u Rysia.
Przewidywany miesięczny pobyt w Hotelu Rzeszów zamienił się w trzy. W końcu
października 1978 dostaliśmy utęsknione mieszkanie. Znajdowało się na dziesiątym
piętrze jedenastopiętrowego bloku na ulicy Broniewskiego,
na Osiedlu XX-lecia na Baranówce. Według protokołu zdawczo-odbiorczego miał mieć
dwa pokoje i ogólną powierzchnią użytkową 39,20 metrów kwadratowych. W skład
mieszkania oprócz pokoi wchodziły także kuchnia, przedpokój, hol, łazienka,
klozet, spiżarnia, piwnica, balkon, taras i loggia. Nieźle, że na tak małą
powierzchnię można było wcisnąć tyle różnych pomieszczeń. Myśl architektoniczna
była z pewnością dziełem naszych wschodnich sąsiadów, którzy wdrażali swoje
rozwiązania w grupie krajów RWPG. Rzeszów nie był wyjątkiem. Co by to nie było,
to było własne, a konkretnie spółdzielcze. Nareszcie mogliśmy zacząć budować
życie na własnych śmieciach.
RWPG, Maluszek i więcej nas...
Marysia zajęła się urządzaniem mieszkania. Pomyślałem sobie, że taki mały metraż
przyjdzie nam urządzić z prędkością światła. Nie w PRL-u. Na wszystko były
zapisy i kolejki. Chyba że... No właśnie, trzeba było mieć znajomości. Nie
dotyczyło to jedynie piłkarzy, ale to my mieliśmy trochę więcej wolnego czasu i
byliśmy też po części ulepieni z innej gliny. Zawsze znalazł się ktoś, kto
interesował się piłką i przy odrobinie chęci mógł coś załatwić bez kolejki.
Najeździliśmy się po sklepach, żeby kupić coś do spania, co mogłoby się zmieścić
w pokoiku o gabarytach lekko przyciasnych – 8 metrów kwadratowych. Kupiliśmy
składany tapczan. Po jego rozłożeniu przedostanie się z jednego krańca pokoju na
drugi był możliwy z pomocą helikoptera. Nie było sensu narzekać, ponieważ zawsze
znaleźli się tacy, którzy mieli trochę trudniej. Resovia musiała mieć chody w
tej spółdzielni mieszkaniowej, bo w naszym bloku mieszkali także inni sportowcy
grający dla Resovii. Byli siatkarze i koszykarze. Zaprzyjaźniliśmy się z parą
koszykarską – Wysockimi. Mieli mieszkanie o identycznych wymiarach, jak nasze.
Przy dwóch metrach wzrostu poruszanie się po takim mieszkaniu wymagało
planowania i ostrożności. W małym pokoiku Krzysiek Wysocki nie mógł się położyć
wszerz, bo nie zmieściłby się. Wniosek – inni mieli gorzej. W bloku mieszkali
też dygnitarze Resovii jak prezes sekcji piłki nożnej
-
Jerzy Trześniowski i kierownik sekcji piłki nożnej
-
Marian Gierlak. Marian, facet około czterdziestki, mieszkał wraz ze swoją młodą
żoną... za ścianą. Żona Krysia, miała może 25 lat i pochodziła z Kresów-Kresów,
z okolic Ustrzyk Dolnych w bieszczadzkiej głuszy. Krysia, jak to dziewczyna z
prowincji, była przygotowana do praktycznego życia. Jej domeną była kuchnia i
przede wszystkim robienie pierogów. Robiła ich tony. Nierzadko też nas
częstowała. Były pyszne. Potrafiła też przeobrazić swojego starszego siwego
mężulka w takiego samego, tyle że o innym kolorze włosów. Krysia malowała panu
kierownikowi Gierlakowi włosy na czarno. Intensywnie czarny kolor zdradzał jego
nienaturalność w stosunku do wieku delikwenta. Kierownik Gierlak zapewne uznał,
że się nie godziło paradować z siwymi włosami mając taką młodą żonę. Otoczenie,
w tym sąsiedzi i my, dokooptowaliśmy do grona, które nazywało go „farbowany”.
W lutym 1979 roku na zaproszenie II ligowej Eleny Weczwoj pojechaliśmy z Resovią
na obóz przygotowawczy do Bułgarii. Byliśmy zakwaterowani w ośrodku przygotowań
olimpijskich w Złotych Piaskach. Z pewnością były one złote, ale nie zimą. W
dalszym ciągu wiało chłodnym wiatrem od morza. W każdym razie był to egzotyczny
kierunek w porównaniu z Ostrołęką czy Szczyżycem za czasów Jagiellonii. Wyjazd
spowodował, że na studiach musiałem opuścić jedną sesję.
Tego typu wyjazdy do krajów RWPG, poza wymianą
sportowych doświadczeń, przyczyniały się także do rozwoju czarnego rynku, w obu
krajach. Podział rynkowy był uwarunkowany sprawnością poszczególnych rządów.
Wydawało się, że rządy były kopią naszych wschodnich przyjaciół ze Związku
Radzieckiego. Rządy może tak, ale nie rynek. Każdy kraj zawsze miał czegoś
niedobór. W Polsce przykładowo niedobór kożuchów był wkrótce uregulowany,
poprzez liczne wyjazdy rodaków do Rumunii, Bułgarii lub Jugosławii. My też
korzystaliśmy przy okazji takiego wyjazdu i na potęgę kupowaliśmy kożuchy. Jeśli
zabrakło pieniędzy to w grę wkraczała wymiana towarów. Z Polski zabieraliśmy ze
sobą sprzęt elektroniczny i wódkę. Wydawałoby się, że wódki nie powinno brakować
nigdzie, bo jej produkcja była prosta i tania. Jednak południowcy uważali, że
polska wódka była najlepsza. Nie wiem, może łatwiej asymilowała się z szarymi
komórkami i szybciej pozwalała zapomnieć o trudnościach i marazmie codziennego
życia. Podróż autobusem, najczęściej marki Autosan, był ciekawym zjawiskiem. Na
kontroli granicznej, kiedy celnicy wchodzili do autobusu, spotykał ich widok
panów i młodzieńców ubranych w kożuchy. Wyglądaliśmy jest zbójnicy z bandy
Janosika. Szczególnie dotyczyło to kapitana drużyny Ignacego Lewandowskiego i
prawego obrońcy Adama Sochackiego. Obaj mieli dorodne wąsy. Ignacy miał, poza
tym spojrzenie, które wskazywałoby, że to właśnie on był szefem bandy.
To, co było widać gołym okiem to była tylko nadwyżka. Reszta była spakowana w
walizkach, paczkach i innych zakamarkach autobusu. Prawdziwi zbójnicy dzielili
się łupem z ludem, a my dzieliliśmy się z rodziną, a nadwyżkę sprzedawaliśmy.
Wyekwipowałem Marysię i wyglądała jak zbójnicka lalunia. Kierownik Gierlak był
chyba jednym z niewielu, który się nie zajmował tym procederem. Jego lalunia
dostała góralskie kożuchy w posagu.
Podczas kiedy w Rzeszowie, jeszcze zalegał śnieg, w Bułgarii mogliśmy trenować i
grać mecze na murawie. Nie do końca jeszcze zielonej, ale murawie. Rozegraliśmy
cztery mecze z drużynami z Warny i okolic. Dwa zremisowaliśmy, a dwa wygraliśmy.
W dwóch zwyciężyliśmy wysoko, bo 7:1 i 5:2. To zwiastowało, że w przygotowaniach
byliśmy na dobrej drodze. Bułgarskie drużyny w tamtym okresie uchodziły za
dobrej klasy przeciwników.
Luty 1979. Obóz zimowy Resovii w Złotych Piaskach k.
Warny (Bułgaria). Przerwa w meczu sparingowym z Eleną Wełczowoj. Wynik spotkania
1:1.
Od lewej: Bielak, Daniło, trener Latawiec, Chruściński, Kozerski, I. Lewandowski
(nr 3), Kłos
foto: archiwum
autora
Po przyjeździe z obozu Resovia wywiązała się z kolejnej obietnicy, pomocy w
załatwieniu samochodu. Oczekiwania na samochód dla normalnego śmiertelnika
trwały od trzech do pięciu lat. W naszym wypadku, dzięki pomocy klubu, ten
termin został skrócony do pół roku. Ani Maria, ani ja nie mieliśmy prawa jazdy.
Moje zainteresowanie motoryzacją w tamtym okresie było w powijakach.
Wytypowaliśmy Marię jako pierwszą do zrobienia prawa jazdy. Maria, dziewczyna
nie w ciemię bita, zrealizowała powierzone jej zadanie za pierwszym podejściem,
zarówno teoretycznie, jak i praktycznie. Prawo jazdy dostała tuż po Świętach
Bożego Narodzenia w grudniu 1978 roku. Była gotowa do odebrania auta. Był to nie
byle jaki samochód, król polskich dróg Fiat 126p, zwany Maluszkiem. Do wyboru
były dwa kolory: sraczkowato-żółty i wiśniowy. Bez zastanowienia wybraliśmy ten
drugi. Maria pokazała, że potrafiła panować nad maszyną. Pomyślałem, że
prowadzenie takiego pojazdu to była niezbyt skomplikowana sprawa. Nauczyć się to
jedna rzecz, ale zdać teorię i praktykę za pierwszym podejściem to druga. Czy
czułem presję? Nie wtedy. Poczułem ją dopiero, kiedy świeżo upieczony kierowca
Maria, wybrała się ze mną na teren treningowy za miastem, z zamiarem
umożliwienia mi poprowadzenia samochodu.
– Włącz jedynkę, puść sprzęgło jednocześnie dodając gazu.
Silnik zawył jak odrzutowiec, a my staliśmy w miejscu.
– Puść sprzęgło.
Puściłem. Silnik przestał wyć, zabulgotał kilka razy skacząc kilka metrów i
zgasł.
– Czy czegoś nie rozumiemy? – zapytała Maria.
– Nie, wszystko jasne – odburknąłem.
– No to próbujemy jeszcze raz.
Spróbowałem.
– Ty mi rozwalisz samochód – krzyknęła Maria.
Pomyślałem, że samochód był zapisany na mnie, ale to ja nie miałem prawa jazdy.
Przemilczałem.
Za którymś razem udało mi się uruchomić samochód i ruszyć. Pojechaliśmy. Co za
ulga!
– Teraz zmień bieg.
– A co, może na jedynce nie można?
– Jedynka jest tylko do ruszania pojazdu. Zmień bieg.
– A nie, mnie się dobrze prowadzi na jedynce.
– Zmień bieg, bo mi rozwalisz samochód.
Chciałem zmienić bieg. Skrzynia biegów prosiła o litość.
– Wciśnij sprzęgło!
– Nie stresuj mnie!
– Ja cię stresuję? Kiszki mi niedługo wyjdą na wierzch, jak patrzę na to, co
robisz.
Wyłączyłem zziajanego Maluszka. Wysiadłem i oddaliłem się na kilka metrów. Było
mi gorąco i drżały mi ręce. Pomyślałem, że jak tak ma wyglądać moja nauka jazdy,
to ktoś z nas się wykończy. W najlepszym wypadku Maluszek.
Rundę wiosenną rozpoczęliśmy 16 marca,
wygranym 3:2 meczem z Polonią Warszawa. Rozegraliśmy go w Przybyszówce. Nasze
boisko nie nadawało się do gry. Było zalane wodą i zamieniło się w bagnisty
teren. W kolejnym meczu przegraliśmy z Rakowem Częstochowa, ale odbiliśmy sobie
w meczu z Concordią Piotrków Trybunalski wygrywając 5:0. Beze mnie. Byłem na
wykładach w Białymstoku.
Wiosna 1979. Andrzej Bielak w barwach Resovii przeciwko
Polonii Warszawa na zastępczym boisku w Przybyszówce. Wynik spotkania 3:2 na
korzyść Resovii.
foto: archiwum
autora
Na studiach wytrzymałem trochę dłużej niż jeden semestr. Zrobiliśmy z Marią
rodzinną naradę i przedyskutowaliśmy sytuację. Zdecydowaliśmy, że z czegoś będę
musiał zrezygnować. Ze względów praktycznych wybór padł na studia. Miałem się
rozglądać się za innymi opcjami na miejscu w Rzeszowie. Maria nie była
przyzwyczajona do bycia bezrobotną żoną i postanowiła pójść na policealne studia
ekonomiczne w Rzeszowie.
W przegranym 1:0 wyjazdowym meczu z Błękitnymi Kielce, przypomniałem sobie o
swoich korzeniach. Siedziałem na ławce rezerwowych. W drugiej połowie doszło do
zderzenia naszego zawodnika, Janka Potasiewicza, z zawodnikiem Błękitnych.
Potasiewicz, zawodnik o małej, ale korpulentnej i stabilnej posturze, wstał i
poszedł dalej. Zawodnika z Kielc trzeba było znieść z boiska na noszach. Z
trybun padły jasne w przekazie orzeczenia: mordercy! Później, żeby uściślić
wyrok, publiczność siedząca po jednej stronie trybun skandowała – mordercy, a
druga – z Ukrainy. Nie bardzo się z tym zgadzałem i chciałem podnieść do góry
dwa paluszki i oficjalnie ogłosić, że mnie to nie dotyczy, ponieważ pochodzę z
Białegostoku i jestem czystej krwi „śledzikiem”. Dobrze, że tego nie zrobiłem. W
kierunku naszej ławki rezerwowych posypały się kamienie. Sędzia przerwał na
chwilę mecz. Kamieniobicie ustało. Do szatni,
a później do autobusu wchodziliśmy pod eskortą porządkowych i milicji.
W tygodniu po powrocie z Kielc, między 8 a 14 kwietnia, Marysia poinformowała
mnie, że ma już dość życia we dwójkę. Byłem zdziwiony, bo uważałem, że żyło się
nam zupełnie fajnie. Byliśmy sami, z dala od rodziny, zdani na siebie, nie
nocowaliśmy pod namiotem. Zapytałem, czy miała na myśli jakieś normalne, czy
bardziej ekstrawaganckie rozwiązanie problemu.
– Będziesz ojcem, wariacie.
Nie było to pewnie zbyt ekscytujące dla nienarodzonego dziecka usłyszeć, że jego
przyszły ojciec jest wariatem. Pomijając tę kwestię – byłem szczęśliwy. Tego
uczucia nie dało się opisać. Oczy wypełniły mi się łzami, z radości. Chłopaki
jednak nie płaczą. Nasze życie było na dobrej drodze do wkroczenia w inną
galaktykę. W tym nowym kosmosie było jedynie miejsce na dwie gwiazdeczki, Marię
i dziecko, w kolejności na razie dowolnej.
Wiadomość rodem z innej galaktyki chciałem uczcić kosmicznie dobrą grą, pod
warunkiem, że trener mnie wystawi. Ogłosiłem w drużynie, że będę ojcem. Były
gratulacje, a także i ostrzeżenie od Rysia Nalepy.
– Jędrek, teraz jeszcze bardziej musisz pamiętać, że żona to nie rodzina.
W meczu z Siarką Tarnobrzeg na własnym boisku zagrałem od początku.
Odwdzięczyłem się trenerowi za zaufanie, strzelając dwie bramki. Wygraliśmy 4:0.
Maria była na meczu. Po każdej strzelonej bramce spoglądałem w jej kierunku.
Była piękniejsza niż zwykle.
Mimo ostrzeżeń Ryśka Nalepy postanowiłem współpracować z żoną. Wprawdzie ciąża
to nie choroba, lecz stan błogosławiony, ale trzeba było pomyśleć o praktycznych
rzeczach. Z samego błogosławieństwa rzeczy potrzebne dla nowego członka rodziny
same się nie kupią. Do rozwiązania zostało jeszcze kilka dobrych miesięcy.
Termin porodu był przewidywany na okres Świąt Bożego Narodzenia.
Kupiliśmy książkę o kobietach i dla kobiet w ciąży. Dobry początek. Jednak samo
przygotowanie teoretyczne to za mało. Na szczęście wielu kolegów piłkarzy miało
żony i dzieci. Z takim bagażem doświadczeń można było tylko iść i rodzić.
Marysia po przeprowadzonych wywiadach społecznych na temat ciąży i
macierzyństwa, wiedziała dokładnie, co ją czekało. Nie powiem, że to wszystko
mogłem sobie wyobrazić.
– Andrzejku, nie wiem, czy damy radę.
– Z czym?
– Z ciążą i tym wszystkim.
– Z tym pierwszym to nie mogę wziąć ciężaru gry na siebie, ale z resztą, jak
najbardziej, pomogę.
– A co będzie, jak będziesz wyjeżdżał na obozy piłkarskie? Kto się nami zajmie?
Przecież tutaj nie mamy nikogo.
– Jakoś to się ułoży.
Tym „jakoś” nie przekonałem nawet sam siebie. Wolałem na razie o tym nie myśleć.
Do etapu myślenia o wózku, łóżeczku i ubranek, pozostało jeszcze kilka
kontrolnych wizyt u lekarza.
Sezon piłkarski toczył się dalej, niezależnie od tego, że Bielakowie oczekiwali
potomka. Graliśmy dobrze. Trener uwierzył, że będę pomocny drużynie. Wiedział
też, że porzuciłem studia w Białymstoku i byłem do dyspozycji drużyny na każdą
chwilę. Zaczął stawiać na mnie. W wygranym 2:0 meczu z GKS Tychy strzeliłem
kolejną bramkę.
9 maja
przyszedł prawdziwy sprawdzian naszych umiejętności – mecz z liderem, Górnikiem
Zabrze przed własną publicznością. Przeciwnicy byli poza zasięgiem w tabeli i
prowadzili 12 punktami nad drugą drużyną. Przeogromna przewaga przy systemie
dwóch punktów za wygrany mecz. Miałem nadzieję, że będę się mógł zrewanżować
Jurkowi Gorgoniowi i w końcu go objechać... chociaż raz. Trener Latawiec nie
dawał za wygraną i do ataku znowu wystawił parę Pigmejów, czyli Mańka
Kozerskiego i mnie. Zadanie było to samo: objeżdżać nieruchliwych obrońców
Górnika.
Pierwsze rozczarowanie. Ku naszemu zdziwieniu w liniach obronnych zabrzan nie
zobaczyliśmy Gorgonia. Za niego na środku obrony zagrał... inny reprezentant
kraju – Wieczorek. Pomyślałem, zamienił stryjek siekierkę na kijek.
Mając w pamięci pierwsze przegrane spotkanie w Zabrzu zaczęliśmy mecz ostrożnie
i z respektem dla utytułowanego rywala. W miarę upływu czasu pozwalaliśmy sobie
na więcej i w pierwszej połowie byliśmy bliżsi zdobycia bramki. W drugiej
odsłonie spotkania ruszyliśmy do ataku. Kozerski, według zaleceń trenera,
objechał środkowych obrońców Górnika i w sytuacji sam na sam z bramkarzem
strzelił... za słabo. Bramkarz odbił piłkę na bok, ale po dobitce Saszy
Siekieryna był bezradny. Wynik, 1:0 dla Resovii.
Trener Latawiec idąc za ciosem rzucił na boisko świeże posiłki. Moje miejsce
zajął ciekawy typ zawodnika, wysoki gość z kręconymi włosami – Zbyszek
Maćkowiak. Graliśmy przeciwko sobie w pucharze Polski. Zbyszek był wtedy w BKS
Bielsko-Biała, a ja w Jagiellonii. Strzeliłem wtedy gola, ale to on był górą.
BKS wygrał 3:1 i przeszedł dalej w rozgrywkach pucharowych. Zbyszek miał styl
biegania, który musiał się nauczyć często oglądając wyścigi konne w Wielkiej
Pardubickiej. Styl biegania Zbyszka był zabawą dla nas wszystkich, łącznie z
przeciwnikami. Podnosił kolana tak wysoko, że sprawiał wrażenie, że za chwilę
wzniesie się w powietrze. Styl był na tyle nieprzewidywalny, że przeciwnicy
często nie potrafi znaleźć recepty na Zbyszka.
Niewiele minut później Kozerski skończył swoje objeżdżanie obrońców przeciwnika
i zastąpił go Jurek Bogdanowicz. Jurek podwyższył naszą średnią wzrostu w ataku.
Z ataku liliputów zrobił się atak wieżowców. Jurek był rosły, szybki i miał nosa
do ustawienia się w odpowiednim miejscu przed bramką przeciwnika. Teraz oni
nękali linię obrony Górnika. Kiedy wydawało się, że mecz zakończy się naszym
zwycięstwem 1:0, Sasza Siekieryn postanowił przepytać bramkarza Górnika,
z obrony bramki po długim rogu. Bramkarz nie zdał egzaminu. 2:0 i zwycięstwo nad
liderem II ligi. To dało nam awans na czwarte miejsce w tabeli, ze stratą tylko
jednego punktu do drugiego.
Trzy wygrane mecze z rzędu pozwoliły nam realnie myśleć o 2 miejscu. Wygrana w
następnym meczu z Motorem Lublin pozwoliłaby nam awansować w tabeli. Tak się nie
stało. Przegraliśmy 0:2.
Ławka rezerwowych, drugi od lewej dr Eugeniusz
Dąbrowski, przez wiele lat zapewniał "Pasiakom" opiekę medyczną. foto: archiwum
autora
W końcu maja wyrównałem rachunki z Marią – byłem szczęśliwym posiadaczem prawa
jazdy. Określenie szczęśliwy dotyczył oczywiście mojego stanu duchowego, a nie
stylu zdania egzaminów teoretycznych i praktycznych. Oba zdałem, podobnie jak
Maria, za pierwszym podejściem. Nic tego jednak nie zapowiadało. Po początkowych
cierpieniach związanych z pomocą Marii w uświadomieniu mnie, że się nie jeździ
na jedynce, mój upór zniknął, kiedy szczęśliwie udało mi się włożyć drugi bieg.
Nauka jazdy na dwójce trwała znacznie krócej niż jazda na jedynce. Wkrótce
operowałem już najwyższym biegiem -czwartym. Ten bieg też protestował, bo
wymagał pewnej prędkości. Początkowo płatał mi wielokrotnie figle „podnosząc
kolana” jak Zbyszek Maćkowiak i gasł. Polskie drogi stały przede mną otworem, w
każdym razie te wokół Rzeszowa.
W ostatnich pięciu meczach zdobyliśmy jedynie 4 punkty, co dało nam 5 miejsce w
tabeli ze stratą jednego punktu do trzeciego. Udowodniliśmy, że z drużyną z
„ukraińskich” Kresów musieli liczyć się najlepsi. Dla nowej drużyny po sporych
perturbacjach zdobyłem cztery bramki, co dawało mi trzecie miejsce na liście
króla strzelców w Resovii. Ilość zdobytych bramek nie powalała. Zacząłem
wprawdzie grać dopiero w 9 kolejce i przez pół roku grałem sporadycznie ze
względu ma moje studia, ale ambicje miałem większe. Najważniejsze było jednak
dla mnie stać się przydatnym drużynie. O wolę walki nie musiałem się martwić.
Liczyłem po cichu, że przy odrobinie szczęścia, po odpowiednim przygotowaniu i
nastawieniu będziemy w nowym sezonie w stanie powalczyć,
o miejsce w czołówce. Czas aklimatyzacji w nowej drużynie nie zawsze jest
bezproblemowy. Nie byłem wyjątkiem. Tylko gwiazdy potrafiły poradzić sobie z tym
w krótszym czasie. Nie byłem gwiazdą i nigdy się za taką nie uważałem. Grałem w
solidnej II,
ligowej drużynie, z dala od świateł wielkich stadionów i wielkiej publiczności.
Trafiłem jednak do zespołu, który wydawał się być monolitem i nawzajem się
szanującym. Wkład jednostki w dobro drużyny wydawał się być sprawą nadrzędną, a
nie to, kto i ile z kim wypił.
Smak północy i
Amadeusz
Latem 1979 roku w ramach przygotowań do nowego sezonu piłkarskiego 1979/80
wyjechaliśmy z Resovią na 12-dniowy obóz przygotowawczy do Rumunii. Znowu była
okazja zaopatrzyć się w kożuchy. Rynek krajowy w dalszym ciągu był nienasycony.
Drużynę opuściło dwóch Mańków i zarazem najstarszych zawodników i byłych
reprezentantów Polski, Szarama i Kozerski. „Ulubieniec” Kielczan, Janek
Potasiewicz, wrócił do Karpat Krosno,
a Janusz Szarek przeszedł do Śląska Wrocław. Klub zasilili Wiesiek Kucaj, Waldek
Kłos i Józek Janicki.
W tym nowym składzie wybraliśmy się na podbój Rumunii. Trenowaliśmy ostro.
Pojemność płuc trenera, Ryśka Latawca, w dalszym ciągu była imponująca. Nie
dawał nam spokoju i nadawał tempo na zabawach biegowych.
W pierwszym sparringu Rumuni z Glorii Bistrica pokazali nam nie tylko jak się
biega, ale przede wszystkim jak się gra w piłkę i dołożyli nam 4:0. Po
kilkudniowej aklimatyzacji i mobilizacji poszło nam lepiej w drugim meczu –
przegraliśmy z Bihor Oradea 1:2. W ostatnim meczu towarzyskim z Ilfratera Oradea
pozbieraliśmy się i pokazaliśmy się z naszej lepszej strony. Nazwa mecz
towarzyski w wypadku tego spotkania nie była zbyt trafna. Rumuni nie zwykli
przegrywać i pokazali prawdziwe oblicze rumuńskiego futbolu – brutalną grę. Po
naszym prowadzeniu 2:0 doszli do wniosku, że nadszedł czas na sianokosy i kosili
trawę ze wszystkim, co wystawało ponad nią, łącznie z nogami przeciwników.
Miejscowy sędzia musiał zaniedbać kontakty z okulistą i pozwolił swoim rodakom
na przejście z sianokosów na oranie boiska. Cudownym sposobem odzyskiwał wzrok w
momentach, kiedy staraliśmy twardo stać na nogach i pokazywać rywalom, że się
nie ugniemy. Mecz zakończył naszym zwycięstwem 3:0. Wydawało się, że jeszcze
kilka dni obozu pozwoliłoby nam doszczętnie złamać kod do rumuńskiego futbolu.
Lato 1979 r. Resovia w Rumunii. Braterskie zdjęcie
przed wygranym 3:0 meczem z Ilfratera Oradera. Na boisku było mniej przyjaźnie.
Przeciwnicy przestawili się na rolnictwo i równo kosili. Obyło się jednak bez
bójek. foto: archiwum autora
Widok sportowców w autobusie ubranych w środku lata w kożuchy musiał ponownie
zrobić na rumuńskich celnikach, a potem i na polskich, niezatarte wrażenie.
Niestety sytuacja gospodarcza w kraju pogarszała się z dnia na dzień. Cukier był
od dawna reglamentowany i zaczęło też brakować i innych artykułów. Mięso i
wędliny były, ale ich ceny rosły prawie z dnia na dzień. Musieliśmy uruchamiać
sieć kontaktów, żeby kupić brakujących artykułów.
Po powrocie do Rzeszowa mieliśmy jeszcze jedno zgrupowanie. Rozegraliśmy mecze z
Moto Jelcz Oława, 3:2 dla nas oraz zagraliśmy w turnieju w Stalowej Woli. Na
otwarcie turnieju przegraliśmy ze Stalą 0:1, potem zremisowaliśmy Glorią
Bistrica 1:1 i wygraliśmy z czeską drużyną Chemlon Humenne 3:0. Dało to nam w
sumie drugie miejsce w turnieju za Stalą.
Do nowego sezonu czułem się być dobrze przygotowany. Z Ryśkiem Latawcem, mogło
brakować nam wiele rzeczy, ale nie pary. Rezultaty w meczach sparringowych nie
pozwalały na hurra optymizm, ale też nie były powodem do marszczenia czoła.
Premierowy mecz w nowym sezonie z Rakowem Częstochowa rozegraliśmy przed własną
publicznością. Nasze boisko jak zwykle było „niezawodne”, a precyzyjniej
określając porządnie nawodnione.
„Po
gwałtownych ulewach, które od kilku dni nękają rejon Rzeszowa, płyta boiska
została zalana dosłownie taflą wody i mimo wysiłków ze strony służb porządkowych
jej stan pozostawiał bardzo dużo do życzenia. Jednak gra była emocjonująca od
samego początku.”
Te emocje musiały pewnie dotyczyć jedynie kibiców Rakowa i w najlepszym wypadku
bezstronnych obserwatorów. Nam nie było do śmiechu, kiedy po 7 minutach
przegrywaliśmy na własnym boisku 0:2. Byliśmy jednak drużyną z charakterem i
chcieliśmy za wszelką cenę odrobić straty.
„Dość powiedzieć, że po niespełna 10 minutach goście zdobyli prowadzenie 2:0, co
stawiało Resovię w niezwykle ciężkiej sytuacji. Przyjęła ona wyzwanie losu i
atakując non stop bramkę Boguckiego jeszcze przed przerwą odrobiła straty.
Największą zasługę mieli w tym dwaj napastnicy: Maćkowiak i Bielak.”
„Najpierw ambitnie walczący Bielak wykorzystał sytuację zmniejszając rezultat na
1:2, w chwilę później szybki i bojowy Maćkowiak oddał efektowny strzał główką, a
wypuszczoną przez bramkarza piłkę skierował do siatki leżąc już na ziemi.”
Zbyszek był pierwszoplanową postacią tego meczu. Przeciwnicy do końca spotkania
nie potrafili rozgryźć ortodoksyjnego stylu biegania i poruszania się Zbyszka.
To pomogło mu w 80 minucie meczu strzelić zwycięską bramkę. Odetchnęliśmy.
Zaliczyliśmy dobry początek sezonu. W ataku liliputa Kozerskiego zastąpił
wieżowiec Maćkowiak. Należało mieć tylko nadzieję, że konstelacja liliput i
wieżowiec będzie zbawienną koncepcją na dalszą część sezonu.
Następny mecz, 12 sierpnia na wyjeździe z Ursusem Warszawa, miał zweryfikować
naszą formę. Przeciwnicy należeli do czołowych drużyn II ligi i byli
zdecydowanymi faworytami. W przeciwieństwie do naszego boiska murawa Ursusa była
twarda, ale o niebo lepsza od naszej.
„Bardzo emocjonujący przebieg miał mecz mocno odmłodzonych zespołów Ursusa i
Resovii. Dzięki pełnej polotu i odważnej postawie młodych, do tej pory szerzej
nieznanych piłkarzy, kibice zobaczyli nader interesujące widowisko.”
Pierwsza połowa meczu zdecydowanie należała do nas. Graliśmy jak z nut. Obawy o
niepewną formę nie sprawdziły się. Nasi pomocnicy, Wita, Nalepa, Janicki i
Siekieryn, opanowali środek pola i gdyby nie postawa bramkarza gospodarzy,
moglibyśmy prowadzić paroma bramkami.
W 19 minucie wykorzystałem niezdecydowanie wśród obrońców Ursusa. Odebrałem
piłkę jednemu z obrońców i pewnie strzeliłem gola. Kilka minut później sędzia
podyktował rzut karny dla gospodarzy. Heniek Chruściński wyczuł intencje
strzelca i odbił piłkę. Inny zawodnik Ursusa wskoczył w pole karne i umieścił ją
w siatce obok bezradnego Heńka. Chruściński posłał soczystą wiązankę do
zawodników z pola, że nie potrafili wybić piłki po karnym. Nietrudno było się z
nim nie zgodzić. W 29 minucie znowu objęliśmy prowadzenie po mojej bramce
strzelonej głową. Król rzeszowskich Pigmejów pokazał, że nie trzeba było mieć
odpowiednich warunków fizycznych, żeby strzelać bramki głową. Do przerwy
prowadziliśmy 1:2. Po przerwie nieco się cofnęliśmy i to wystarczyło, żeby Ursus
przejął inicjatywę. Przeciwnicy zdołali strzelić dwie bramki i wygrać mecz.
Do meczu na stadionie Resovii wychodzą kolejno: Henryk
Chruściński,
Ignacy Lewandowski oraz Andrzej Bielak. foto: archiwum autora
„Doskonale spisywał się w Resovii pozyskany z Jagiellonii Bielak. Ten młody
napastnik wykazał spory instynkt strzelecki, a jego druga bramka (głowa do tyłu)
była godna spotkań ekstraklasy.”
„Mimo przegranej zespół Resovii pozostawił po sobie dobre wrażenie.”
Prawda była taka, że woleliśmy zostawić po sobie bardzo złe wrażenie, może nawet
beznadziejne i wygrać mecz. Nikt nie był rozliczany za pozostawianie dobrego
wrażenia. Zero punktów oznaczało także brak premii za wygrany lub zremisowany
mecz i zero kasy. Jednocześnie pierwsza połowa meczu z Ursusem dawała nam
poczucie, że potrafiliśmy grać w piłkę i sprawiać kłopoty drużynom z czołówki.
Następne mecze udowodniły, że dobrymi chęciami i wrażeniami piekło jest
wybrukowane. Przegraliśmy nieznacznie kolejne trzy kolejne mecze ligowe, z
Gwardią Warszawa, z Radomiakiem Radom i Motorem Lublin. Były to wprawdzie
drużyny z czołówki i walczące o awans do I ligi, ale brak punktów był brakiem
punktów. Graliśmy nieźle i pozostawialiśmy dobre wrażenie. W jeździe figurowej
na lodzie moglibyśmy liczyć na dobre oceny, ale graliśmy w piłkę i tu strzelenie
większej ilości bramek od przeciwnika była wymiernikiem sukcesu albo fiaska. Ze
strzelaniem bramek mieliśmy ogromny problem. W trzech meczach strzeliliśmy tylko
jedną bramkę i to na dodatek przez naszego środkowego obrońcę, Ignacego
Lewandowskiego. Moja dobra dyspozycja strzelecka została w... Ursusie.
Przeżywaliśmy kryzys. W meczu u siebie z Radomiakiem doświadczyliśmy tego także
werbalnie. Naszymi największymi fanami i zarówno krytykami była grupka starszych
panów. Mieli w zwyczaju okupować miejsca w najwyższych ławkach na głównej
trybunie. Tam też w swoim zwyczaju częstowali się podczas meczów trunkami o
podwyższonej mocy. Moc przerobowa tej grupki, zwanej Warchołami, musiała być na
poziomie górników, hutników czy murarzy, wykonujących 500% normy. Kiedy szło nam
gorzej, źle lub beznadziejnie, cierpliwość Warchołów była nieprzewidywalna i
chimeryczna. Wtedy skandowali: do ro-bo-ty, do ro-bo-ty. Nie chodziło im
bynajmniej o to, żeby nas zmobilizować do lepszej roboty na boisku. Po prostu
domagali się, abyśmy zamiast grać w piłkę,
poszli do normalnej roboty, tak jak oni,
czy każdy inny normalny obywatel kraju. Wtedy wiedzieliśmy, że już zamiataliśmy
tyłkami po dnie jeziora Bajkał. Musieliśmy zacząć wygrywać.
W tygodniu przed meczem wyjazdowym z Hutnikiem Kraków spadła bomba. Zaczęła z
nami trenować legenda polskiej piłki, bohater z Wembley, posiadacz Orderu
Odrodzenia Polski Polonia Restituta – Janek Domarski. Powrócił z Francji, gdzie
w latach 1976-78 reprezentował Nimes Olimpique. Dla reprezentacji Polski
strzelił wprawdzie „tylko” dwie bramki, ale bramką na Wembley wstrzelił się na
wieki w annały historii polskiej piłki nożnej. Remis na Wembley był oczywiście
rezultatem heroicznej walki całej drużyny, a w szczególności Janka
Tomaszewskiego między słupkami.
W obliczu kłopotów Resovii ze zdobywaniem bramek wiązano z Jankiem duże
nadzieje. Miał wprawdzie 33 lata, ale jego doświadczenie reprezentacyjne mogło
drużynie pomóc. Pomyślałem, że grając u boku takiej gwiazdy i przede wszystkim
możliwość podpatrywania go i uczenia się od niego mogła się okazać nieoceniona.
Janek zadebiutował 16 września z Hutnikiem Kraków i jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki zaczęliśmy wygrywać. Przeciwnicy chyba za bardzo byli
olśnieni sławą Janka i zapomnieli o Saszce Siekierynie, który zdobył jedyną
bramkę w meczu. Upragnione zwycięstwo stało się faktem.
Z pomocą Domarskiego znów zaczęliśmy wygrywać. Janek obsługiwał nas, Zbyszka i
mnie, w należyty sposób. Często brał na siebie ciężar gry, tym samym robiąc nam
więcej miejsca. Do końca rundy jesiennej Zbyszek i ja strzeliliśmy jeszcze po
trzy bramki. Moje przypadły na mecze z Cracovią Kraków, dwie i Starem
Starachowice. Rundę jesienną zakończyliśmy na piątym miejscu.
Jesień 1979 r. Autor w barwach Resovii, w meczu ligowym
z Gwardią Warszawa.
foto: archiwum autora
W końcu listopada Maria wyglądała jak bogini już o mocno zaokrąglonych
kształtach. Długi warkocz podkreślał jej młodzieńczość. Zbliżał się czas
rozwiązania. Na zaproszenie mamy, miałem pojechać na tydzień w odwiedziny do
Szwecji i wrócić przed narodzinami dziecka. Na wszelki wypadek postanowiliśmy
zostawić Marię pod opieką jej rodziców w Białymstoku. Amadeusz mógł spłatać
figla i przyjść na świat przed wyznaczonym terminem w okresie Świąt Bożego
Narodzenia, a już konkretniej na Wigilię.
Dlaczego Amadeusz? Takie było po prostu nasze, niepoparte powszechną wiedzą
medyczną, przeczucie. Lekarze nie zdradzali wówczas płci dziecka z prostej
przyczyny, bo nie wiedzieli i nie potrafili tego odszyfrować. Dzisiaj jest to
oczywiste, ustalenie płci dziecka za pomocą aparatury USG, w 1979 roku było w
powijakach. Trudno było oczekiwać, że wszelkie nowostki z dziedziny medycyny,
najpierw trafiały do przychodni osiedlowej na Baranówce z Rzeszowie. Musieliśmy
sobie radzić sami. Sięgaliśmy więc po wiekowe doświadczenia mądrego ludu rodem z
Konopielki,
z księgi o żywieniowych zachciankach. Jak kobieta miała apetyt na słodycze
wskazywało to, że będzie dziewczynka. Z kolei upodobanie do pikantnych i słonych
produktów spożywczych niemal gwarantowało, że urodzi się dziecko płci męskiej.
Proste, jak konstrukcja druta. Nie w naszym przypadku. Maria miała chęć na jedno
i na drugie. W takich sytuacjach konopielkowa medycyna też miała odpowiedź.
Wówczas zachodziło duże prawdopodobieństwo, że się urodzą bliźniaki, chłopiec i
dziewczynka. Nie ma jak to mądrość ludu, poratuje w każdej sytuacji. My
postawiliśmy na chłopaka. Jednak biorąc pod uwagę transformację Marii z
filigranowej dziewczynki w okrąglutką grecką boginię o pokaźnych wymiarach
zaproponowałem, aby na wszelki wypadek przygotować też i imię żeńskie. Padło na
Amanda, czyli ta, godna miłości.
Parę miesięcy wcześniej mama przysłała mi zaproszenie. Otrzymanie zaproszenia
nie było równoznaczne z dostaniem pozwolenia na wyjazd. Paszport, który
wyrabiałem na wyjazd do Bułgarii czy Rumunii, trzeba było zdać na milicję. Nie
było więc ryzyka, że mógł się gdzieś zapodziać w domu. Wyjazd do krajów RWPG to
jedna rzecz, a wyjazd do Szwecji, na tereny wrogów socjalizmu to druga. W tym
drugim przypadku procedury były skrupulatniejsze i daleko mniej pewne, jeśli
chodziło o końcowy rezultat, to znaczy otrzymania zezwolenia na wyjazd. Wizyty w
milicyjnym biurze paszportowym, nie należały do spotkań o charakterze pogawędek
przy kawce lub herbatce w kawiarence za rogiem. Czasami pytań ze strony
funkcjonariusza milicji było więcej niż odpowiedzi. Przy ich braku lub
niedostatecznie zadowalających odpowiedzi organy paszportowe umawiały następną
wizytę z nadzieją, że dostaną właściwe odpowiedzi. Każda taka wizyta wprawiała
człowieka w stan totalnej niepewności. Jej końcowy wynik był loterią. Najgorsze
było jednak poczucie własnej niższości i bezsilności.
– No tak obywatelu, w wojsku się nie było?
– Chciałem pójść, ale komisja wojskowa orzekła inaczej.
– No tak, ale w piłkę to gramy.
– Zgadza się. W CWKS Resovia Rzeszów. To cywilno-wojskowy klub – próbowałem być
dowcipny.
Oficer milicji wyjął z szuflady biurka paszport. Poprzewracał w nim kilka
kartek, spoglądając na mnie, by za chwilę z powrotem włożyć go do szuflady. Nie
wiem, czy to był mój paszport, ale też nie przypuszczałem, że to mógł być
paszport jakiegoś Ziutka Wołynia z Boguchwały. W końcu to ze mną rozmawiał i ja
miałem odebrać paszport. Jedno było pewne, panowie w niebieskich mundurach z
nieograniczoną władzą nad innym człowiekiem, nie pracowali na akord.
– Słuchajcie obywatelu Bielak, dostaniecie paszport. Tylko żeby wam do głowy nie
przyszło zostać w tej Szwecji. Ciężarna żona pewnie by się zmartwiła.
Nie przypominałem sobie, żeby wydający paszporty był przy tym jak Maria zaszła w
ciążę. Ile władza musiała wiedzieć na nasz temat? Na samą myśl o tym
przechodziły mnie ciarki.
Zostawiłem Marysię w Białymstoku i poleciałem samolotem do Szwecji. Ma się
rozumieć, że nie z Białegostoku. Stamtąd mogłem jedynie polecieć szybowcem.
Rejs z Warszawy do Sztokholmu nie był obsługiwany przez Antonowa. Ulga.
Leciałem innym arcydziełem radzieckiej produkcji – Tupolewem Tu-134. W
porównaniu z Antonowem,
to był luksus.
Pierwsze dni w Szwecji były dla mnie sporym szokiem. Niby niedaleko do Polski, a
jednocześnie tak daleko od nas pod każdym względem. Przepych w sklepach
kontrastował z naszą polską rzeczywistością. Było kolorowo i dobrobyt było widać
na każdym kroku. Serce się człowiekowi krajało widząc, że tuż za wodą ludzie
żyli w innym świecie. Było mi żal, że Maria nie mogła być ze mną.
Mąż mojej mamy, Hans, wierny kibic jednego z lokalnych zespołów piłkarskich,
powiedział mi, że kierownictwo Västerås Sportklubb chciałoby ze mną porozmawiać.
Zgodziłem się i pojechałem na rozmowę. Po powitalnych kurtuazyjnych gestach,
czyli użalaniu się i przepraszaniu za szwedzką grudniową pogodą powiedzieli
wprost, że chcieliby mnie widzieć w swoim klubie. Zdziwiłem się. Nie bardzo
rozumiałem, jak można było kogoś chcieć, skoro tego kogoś nie widziało się nawet
na boisku. Szwedzi uchodzili w Polsce za ogólnie naiwny naród. Zresztą, każdy
inny naród w Polsce uchodził za dziwny i naiwny. W naszym kraju o Szwedach
krążyła maksyma: pod kant to Szweda, bo Polak się nie da. Nic bardziej mylnego.
Wytłumaczyli mi, że owszem, widzieli mnie w akcji i to, co pokazałem na boisku w
zupełności im wystarczyło. Okazało się, że wysłali do Polski swoich szpiegów,
piłkarskich oczywiście, na ostatni mecz Resovii w rundzie jesiennej ze Starem
Starachowice. Strzeliłem wtedy zwycięską bramkę. Było to 18 listopada.
Starachowice w listopadzie musiały wywrzeć na nich niezatarte wrażenie. Mogli
wprawdzie wybrać inne bardziej atrakcyjne miasto w Polsce, ale to nie ja
sponsorowałem ich przyjazd. O ich przyjeździe nie miałem zielonego pojęcia.
Zapytali też, czy nie miałbym ochotę potrenować z ich drużyną. Właśnie mieli
luźniejszy okres treningów w hali. Stwierdziłem, że to będzie trudne, bo nie
miałem ze sobą sprzętu. To była najmniejsza przeszkoda. Wyekwipowali mnie od
stóp do głów i powiedzieli, że sprzęt mogę sobie zatrzymać.
Poszedłem na trening. Trenowali wieczorem, po pracy. Była to drużyna amatorska,
jak i cała szwedzka piłka nożna w tamtych latach. Aż dziw brał, że Polacy mieli
problemy ze Szwecją w Mistrzostwach Świata w Niemczech i wymęczyli zwycięstwo
1:0, dzięki bramce Lato. Nasi piłkarze też byli „amatorami”, ale zatrudnionymi
na fikcyjnych etatach.
Trening odbywał się w hali sportowej na piaskowo-żwirowym podłożu i normalnej
wielkości bramkami. Boisko nie było jednak pełnowymiarowe. Była to dla mnie
nowość. W Polsce nie było tego typu obiektów. Poznałem trenerów i zawodników.
Wzrostem nie mogłem zaimponować nikomu i byłem jednym z najniższych zawodników
wśród na ogół rosłych Szwedów. Pasowałem do nich jedynie bladą karnacją skóry i
kolorem włosów blond. Zawsze coś. W drużynie był tylko jeden zawodnik o
ciemniejszym kolorze skóry, bynajmniej nie z powodu nadmiernego opalania się. Na
tym etapie nie starałem się nawet zapamiętywać ich imion. W pamięci utkwiły mi
jedynie przydomki trenerów – „Liston” i „Bobben”. Drużyna akurat spadła z I
ligi, ale miała ambicję jak najszybciej do niej powrócić.
Byłem w okresie roztrenowania, ale na treningu pokazałem to, czego mnie nauczono
w Polsce: nieustępliwości, ambicji, determinacji, techniki i uderzenia piłki.
Domyślam się, że musiałem zrobić na Szwedach wrażenie, bo po moich akcjach co
chwila wykrzykiwali nazwiska polskich piłkarzy. Najczęściej utożsamiali mnie z
Szarmachem i Lato. Porównanie do Lato było definitywnie chybione – nie byłem
królem strzelców ani też łysy. Porównanie do Szarmacha bardziej mi się podobało.
Znali też Deynę i przede wszystkim Tomaszewskiego. Przeklinali go za obronę
rzutu karnego w meczu z Polską.
Na do widzenia, powiedziałem kierownictwu VSK, że owszem moglibyśmy dyskutować
na temat mojej ewentualnej gry w ich klubie, ale ostrzegłem, że transfer ma
minimalne szanse na powodzenie. Największym powodem tego była istniejąca w
Polsce reguła, że sportowcy mogli wyjeżdżać za granicę nie wcześniej niż po 28
roku życia, a ja miałem dopiero 22 lata. Na tym etapie nie dyskutowaliśmy nawet
warunków ewentualnego transferu. Ustaliliśmy, że skontaktują się z PZPN-en, żeby
się zorientować, czy w ogóle będą możliwości na pomyślne załatwienie sprawy.
Po powrocie do Polski zabrałem Marysię z powrotem z Białegostoku do Rzeszowa.
Amadeusz trzymał się terminu i nie było mu spieszno, by poznać ojca wariata. A
komu by się chciało? Było zimno, szaro-biało i ogólnie deprymująco dookoła.
Wsadziłem ich do Maluszka i po zaśnieżonych i oblodzonych polskich drogach
dojechaliśmy na swoje śmieci na Baranówkę.
Termin rozwiązania upłynął, a Amadeusz zakotwiczył się w łonie mamusi. Minął
Nowy Rok i byliśmy już w nowej dekadzie. Za poradą lekarki Maria miała zgłosić
się na porodówkę najpóźniej w poniedziałek 7 stycznia. Tak też zrobiła. Ówczesna
polska medycyna nie zezwalała mężom, kochankom czy też prawdopodobnym ojcom w
uczestniczeniu w narodzinach dziecka. Medycyna stała po stronie ochrony kobiet.
Nie było potrzeby, żeby po sali porodowej pałętali się cywile. I tak byliby
tylko potencjalnym zagrożeniem. Wielu z nich trzeba byłoby cucić. Czekałem więc
cierpliwie na schodach do porodówki. Poczekalnia była już pełna. Nic się nie
wydarzyło. Na noc pojechałem do domu, bo i tak wszystkich wyganiano ze szpitala.
W nocy kobiety przecież nie rodziły. Takie były czasy, na dobre i na złe.
Rano 8 stycznia pojechałem do szpitala sprawdzić, czy było już po wszystkim.
Głupi zamiar, przecież kobiety nocą nie rodziły. Zapukałem do malutkiego okienka
w wielkich drzwiach. Po chwili wychyliła się pani ubrana na biało. Wyglądała na
zestresowaną.
– O co chodzi? – zapytała.
– Czy pani Maria Bielak już urodziła? – powiedziałem nieśmiało.
– Nie wiem, a skąd mom wiedzieć?
– A może się pani dowiedzieć?
– Mogę. Czy ktoś jeszcze chce się czegoś dowiedzieć? Żebym dwa razy nie łaziła.
Cisza.
– Czeka tutaj – powiedziała na pożegnanie i zamknęła okienko.
No to on usiadł na schodach i czekał,
i czekał. W międzyczasie rozłożył sobie „Przegląd Sportowy” i czytał. Po dobrej
chwili ktoś zawołał z okienka.
– To chyba do pana – szturchnął mnie mężczyzna stojący obok.
Podbiegłem do okienka kurczowo trzymając gazetę w ręku.
– Ja tam rodzę, a ty tu sobie gazetę czytasz! Nie wstyd ci?
– Czy już po wszystkim?
– A ty myślisz, że to tak przyjechał, napiął się i urodził?
– No nie.… jak się czujesz?
– Na razie dobrze, ale jak słyszę, jak te baby się drą to już sama nie wiem...
– Czy czegoś ci potrzeba?
– Soczek by się przydał. Kochanie, możesz mi go przywieźć?
Po rozmowie z Marią cieszyłem się, że nie byłem kobietą. Krzyki, płacz, stękanie
i inne odgłosy dochodzące z porodówki zrobiły swoje. Poczułem też ulgę, że
dzięki polskim przepisom nie musiałem być na tej sali porodowej. Armagedon.
– Może pan następnym razem poczyta „Przyjaciółkę”. To żonie z pewnością się
spodoba – zaproponował zadowolony z siebie jeden z „braci broni”.
Spojrzałem na niego, uśmiechnąłem się i pojechałem po soczek. Taki prawdziwy,
wyciskany z owoców. Kiedy przyjechałem dowiedziałem się, że soczek nie będzie na
razie potrzebny. Sprawa była w toku. „Przyjaciółki” nie kupiłem.
– Jak taki mądry, to niech sam sobie czyta babską gazetę – pomyślałem. Byłem
lekko podekscytowany i podenerwowany. Znowu zacząłem czytać tą samą gazetę. Nie
wiedziałem, co czytałem, mimo że „Przegląd Sportowy” nie należał do szczytów
intelektualnej lektury.
Gdzieś około drugiej po południu małe okienko w wielkich drzwiach się uchyliło.
– Bielak!
– To ja.
– Bedzie miał córkie. Zdrowo.
– A żona? Jak się czuję?
– A jak ma się czuć zaraz po porodzie? Młoda dziewko, ale silno.
W taki oto „sentymentalny” sposób dowiedziałem się o narodzinach naszej córki.
Teraz pozostało nam ją tylko wychować i po sprawie. Sprawa dopiero się jednak
zaczęła, kiedy po trzech dniach odbierałem dziewczyny z porodówki, moje ma się
rozumieć. Oboje byliśmy w nowej sytuacji. Macierzyństwo i ojcostwo każdy
przeżywa na swój sposób. Każdy sposób jest dobry poza tymi, które nie są...
dobre.
Zobaczyłem Marię w recepcji szpitala inną niż przed porodem. Była szczuplejsza.
Tego by jeszcze brakowało, żeby kobiety bezpośrednio po porodzie były jeszcze
grubsze. Wtedy żadna nie chciałaby rodzić. Z jej twarzy emanowała niesłychana
dostojność i poczucie godności osobistej. Kurczowo trzymała w ramionach Amandę.
Przez chwilę potrzebowała pomocy i już chciała przekazać mi becik z noworodkiem,
ale w ostatniej chwili zrezygnowała z zamysłu.
Ty nie umiesz zajmować się dziećmi.
– Ależ Marysiu. Mogę przynajmniej ją zobaczyć?
Odsłoniła czapeczkę dziecka i ujrzałem... niemowlę, pierwszy raz w życiu, na
żywo. Było moje. No, w 50 procentach. Maria nie była zbyt odkrywcza twierdząc,
że nie umiałem zajmować się dziećmi. Przysposobienie obronne miałem w małym
paluszku, ale przysposobienie do życia,
to już nie. Pozostawały nam książki i nauka na błędach. Tyle, że dziecko to nie
zabawka, a błędy z powodu braku wiedzy mogłyby okazać się kosztowne. Żeby sobie
ułatwić ten inicjalny proces, zaprosiliśmy do Rzeszowa mamę Marii, żeby nas
trochę douczyła. W końcu wypielęgnowała i wychowała trójkę dzieci. Przyjechała
na tydzień. Pokazała to i owo,
i po tygodniu zostaliśmy znowu sami, ale z notatkami, które skrzętnie robiliśmy.
Notatki notatkami, ale dziecko trzeba było ochrzcić. Młodzi rodzice byli
wierzący i praktykujący, więc trudno było oczekiwać innej decyzji. Pomyślałem,
że jak dziecko będzie chciało, ale to już później, będzie mogło sobie wyrobić
książeczkę partyjną, buddyjską albo jakąkolwiek inną. Uznaliśmy, że
przynależność do wspólnoty chrześcijańskiej i na dodatek katolickiej nie powinna
nikomu zaszkodzić. Poszliśmy we trójkę do parafii małego kościółka na Baranówce.
Tu napotkaliśmy na pewien opór ze strony duchownego. Oznajmiliśmy, że córka
będzie się nazywać Amanda Maria. Duchowny skrzywił się, zmarszczył czoło i
oznajmił:
– To drugie imię jak najbardziej, ale Amanda? To takie jakieś nie do końca
chrześcijańskie.
Odparliśmy, że to imię było już znane w starożytnym Rzymie i oznacza „godna
miłości”. Poza tym pochodzi od imienia Amand. Daliśmy też do zrozumienia, że nie
przyszliśmy na pogawędkę o charakterze teologicznym.
– Jeśli pochodzi od imienia Amand, to jak najbardziej. Mieliśmy takiego
świętego. Jak dobrze pójdzie, to może też i ona będzie święta.
– Wszystko po kolei. Bez chrztu nie będzie nawet miała takiej szansy –
posumowała Maria.
Pierwsza przeszkoda pokonana. Dziecko ochrzciliśmy jako Amanda Maria.
Odmienianie imienia swojego dziecka przez
przypadki,
u siebie w domu,
to jedna rzecz, a uzyskanie możliwości czynienia tego oficjalnie w urzędach, to
druga. Pojechałem do urzędu miejskiego zarejestrować imię córki. Zapukałem do
drzwi i nieśmiało je uchyliłem. W pokoju siedziała pani w średnio starszym
wieku. Piła kawkę i paliła papieroska. Urzędniczka oznajmiła, że teraz akurat ma
przerwę na kawę i że ją dopiero zaczęła. Zapytałem, ile potrwa. Kilka dobrych
minut. Z autopsji wiedziałem, że to krócej niż krótko. Dobra. Poczekałem.
Na korytarzu na wszelki wypadek trenowałem odmienianie imię dziecka przez
przypadki. Siedziałem i tak sobie bąkałem pod nosem przez dobrą chwilę.
Wszystkie odmiany przypadków mi się skończyły. Postanowiłem ponownie zapukać.
– Czy już można?
Urzędniczka skinęła głową siorbiąc resztki kawy.
– Dowodzik. Imię.
– Czyje?
– Chyba,
że nie moje. Dziecka.
– Chcemy, żeby się nazywała Amanda Maria.
Nieco starsza pani spojrzała na mnie zdziwionymi oczami, a potem wyciągnęła
leżący w szufladzie kajecik i przeglądnęła go.
– Nie ma takiego imienia.
– No chyba jest, skoro ją tak nazywamy. Poza tym jest tak ochrzczona – odparłem
jednocześnie podając dowód chrztu.
– A u mnie nie ma.
– A może będzie.
– Dostawy nie są przewidziane – odparła zadowolona z siebie urzędniczka.
– To co, mam się zapisać w kolejkę, czy załatwimy sprawę po znajomości?
– A my się znamy?
– Tak, od kilku minut.
Na ustach urzędniczki pojawił się nieśmiały uśmiech. Otworzyła dużą księgę i
zaczęła coś wypełniać.
– Może pan się szczycić, że to będzie pierwsze takie imię zarejestrowane w
Rzeszowie.
– To szczycimy się razem. W takim razie to był też pani pierwszy raz...
Przygotowania do rundy wiosennej rozpoczęły się na początku stycznia.
Trenowaliśmy dwa razy dziennie. Trochę to kolidowało z moimi nowymi obowiązkami
ojca. Radziłem sobie, jak większość młodych ojców, na zasadzie
ambicji i włożonego serca niż umiejętności. Na tych dwóch atutach można było
daleko zajechać, w każdej dyscyplinie. Pogrążone oczy były normą, a notoryczny
brak snu – zmorą. Na przedpołudniowe zajęcia chodziłem krokami w stylu zombie.
Wiosna 1980. Kadra Resovii, w górnym rzędzie od lewej:
Latawiec (asystent trenera), B. Lewandowski, I. Lewandowski, Nalepa,
Bogdanowicz, Siorek, Maćkowiak, Kłos, Domarski, Pop, Wrzos (trener), w dolnym
rzędzie od lewej: Potasiewicz, Siekieryn, Janicki, Skorwider, Pielach, Urban,
Ostalczyk, Bielak (autor tekstu), Miller, Padwiński
foto: archiwum autora
Zbliżał się czasu wyjazdu na zimowe zgrupowanie do Zakopanego. Maria zostałaby w
domu sama, bez pomocy. Pomyślałem, że należałoby na ten okres załatwić Marii
jakąś pomoc. Wpadłem na genialny, według mnie, pomysł. Poszedłem pod pobliski
dom starców i zaczepiałem wychodzące z niego starsze panie. Przyznaję, że
patrząc na to z boku, mogłoby to się wydawać trochę podejrzane. Nie byłem
zboczeńcem i miałem szczere intencje znaleźć starszą chętną panią... O kurczę,
czuję, że coraz bardziej się pogrążam. Prościej i jaśniej, pytałem starsze panie
czy byłyby chętne... No tak, miało być prościej i jaśniej. Szukałem opiekunki do
dziecka na dwa tygodnie. Za piątym razem miałem branie... to znaczy, znalazłem
pomoc domową. Może byłoby lepiej, gdyby taka pomoc domowa to były młode i silne
dziewczyny albo dojrzałe kobiety niż panie z domu starców. Nic nie poradzę, że
wtedy miałem taki pomysł. Pani Janina od razu ustaliła, że nie będzie zajmowała
się dzieckiem. Mogłaby jedynie coś ugotować i ogarnąć w domu, ale pod żadnym
warunkiem, nie chciała się zajmować dzieckiem. Było to trochę tak samo jak ze
mną. Z tą różnicą, że ja chciałem, a nie mogłem, a pani Janina nie chciała, a
mogła. Rezultat był ten sam.
Pojechaliśmy na obóz do Zakopanego. Piękna gór nie udało się nam poznać i
docenić. Rysiek Latawiec ganiał nas jak w transie po zasypanych do pasa śniegiem
reglanych lasach, graliśmy mecze na boisku po kolana w śniegu. Przebieżki
interwałowe były najgorsze. Tęskniłem do dziewczyn, do prac domowych i nawet
nieprzespanych nocy i kroków a la zombie.
W Zakopanem szlifowali formę też kolarze z reprezentacji Polski ze Stanisławem
Szozdą i Ryszardem Szurkowskim na czele. Widzieliśmy ich czasem na posiłkach w
ośrodku. Szurkowski, znany nam z Wyścigu Pokoju, który wielokrotnie wygrywał, a
także dwukrotny wicemistrz olimpijski w jeździe drużynowej, pochodził z tego
samego plemienia Pigmejów co ja. Gwarantuję jednak, że żaden Pigmej na świecie
nie miał takich ud jak Ryszard Szurkowski. Piłkarze nie należeli do ułomków,
jeśli chodziło o budowę nóg. Jednak na jedno udo Szurkowskiego przypadały dwa
piłkarskie uda. Coś niesamowitego.
Po powrocie do domu dowiedziałem się, że pani Janina dotrzymała słowa i nie
zajmowała się dzieckiem. W podgarnianiu była taka sobie, a w gotowaniu jeszcze
słabsza. Przychodziła jednak solidnie i codziennie. Najbardziej lubiła chodzić
po zakupy i stać w kolejkach. Nieoceniona pomoc w tej materii.
Rzeczywistość i potrzeba zweryfikowały poglądy Marii. Amanda fajdała się już na
potęgę. Maria coraz częściej pozwalała mi zajmować się córką, zwłaszcza zmianą
pieluszek. Kiedy zauważyła, że ta i inne czynności związane z pielęgnacją
dziecka wychodziły mi zupełnie dobrze, poczuła się odciążona. Podziwiałem Marię.
Była młoda i niedoświadczona. Potrafiła stworzyć nam zakątek szczęścia,
poświęcając swoje ambicje związane ze szkołą czy pracą zawodową. Nie martwiłem
się zbytnio o jej przyszłość. Wiedziałem, że będzie na tyle silna, żeby coś
zrobić ze swoim życiem. Gospodyni domowa nie było wypisane na jej czole.
Do nowego sezonu przygotowywaliśmy się ciężko pracując na treningach.
Najbardziej lubiłem środowe gierki. Areną było małe boisko z tyłu trybun na
naszym stadionie przy ulicy Wyspiańskiego. To była tak zwana pucharowa środa.
Zasada była prosta. Z czapeczki wyciągaliśmy losy, jedynkę albo dwójkę, a tuż po
losowaniu wrzucaliśmy 20, 50 złotych albo inną umówioną stawkę. To wystarczyło,
żeby zapalić iskierkę walki, dodać grze intensywności i zapału. Nikt nie chciał
przegrać, nawet 20 złotych.
Sezon zaczęliśmy bardzo słabo. Po remisie z Rakowem Częstochowa 2:2 w pięciu
pierwszych meczach zdobyliśmy tylko jeszcze jeden punkt w meczu z Radomiakiem.
Graliśmy wprawdzie z pretendentami do I ligi, ale to nie usprawiedliwiało
naszych porażek 1:5 z Gwardią Warszawa i 0:3 z Motorem Lublin. Nie tak sobie
wyobrażaliśmy zapłatę za nasz trud i poświęcenie w treningach. Biegaliśmy
ociężali i graliśmy bez polotu. W szóstym meczu z Hutnikiem Kraków na własnym
boisku wygraliśmy wreszcie 1:0. Zdobyłem bramkę. W następnym meczu na wyjeździe
z GKS Jastrzębie zdobyłem kolejną bramkę. Dawała nam tylko remis. W kolejnych
meczach graliśmy w kratkę. Ostatecznie trzy zwycięstwa w ostatnich trzech
kolejkach sezonu dały nam 31 punktów i 6 miejsce w lidze. Był to wprawdzie wynik
punktowo identyczny jak w poprzednim sezonie, ale oczekiwaliśmy lepszego miejsca
w tabeli. Fizycznie byliśmy dobrze przygotowani. Zabrakło nam tego czegoś.
Strzeliłem dla drużyny w 8 bramek, najwięcej w drużynie. Ilość nie powalała z
nóg, ale to był mój pewien osobisty sukces.
Jesień 1979 r. Studium gry głową w stylu pigmejowskim.
"Pani Jadzia (praczka) znów miała pretensje, że się umorusałem". Autor w barwach
Resovii, w meczu ligowym z Gwardią Warszawa (0:2). foto: archiwum autora
Ciemno, ciemniej i odstawka
Słabszy wynik Resovii, niż oczekiwano,
zebrał pokłosie. Trener Latawiec stracił posadę pierwszego trenera. Na jego
miejsce zatrudniono Ryszarda Wrzosa z Opola, który wcześniej pracował z
Chemikiem Kędzierzyn. Ryśka Latawca zdegradowano do funkcji asystenta.
Przygotowania do sezonu zaczęliśmy tradycyjnie od wyjazdu na zgrupowanie na
południe strefy krajów RWPG. W dalszym ciągu pogłębialiśmy braterskość z
kolegami z Rumunii, a przy okazji przyczynialiśmy się do rozwoju czarnego rynku
ku obopólnej korzyści. Byliśmy tam w okresie od 8 do 18 lipca. Rumuni, jak
zwykle o wątpliwej gościnności na boisku, najpierw pokonali nas 4:3 a potem
zremisowali 1:1. Na naszą obronę można powiedzieć, że był to zespół I ligi Baia
Mare. W kolejnym meczu zremisowaliśmy 1:1 z innym rumuńskim pierwszoligowcem,
drużyną Tirgu Mures. Pod koniec zgrupowania pokonaliśmy 3:1 II ligowy Textil
Nasuat. Jak na przygotowania do sezonu można było to uznać za dobre wyniki.
Jeszcze lepsze wyniki osiągaliśmy na czarnym rynku, gdzie owocowały wcześniejsze
doświadczenia z wyjazdów do Rumunii i Bułgarii. Banda Janosika znowu zrobiła
furorę u rumuńskich celników. Widok w kożuchach, w autobusie, w środku lata,
śpiewający zbójnickie piosenki musiał wywrzeć na celnikach wrażenie, nie muszę
dodawać, że niezatarte.
Po przyjeździe z Rumunii zagraliśmy jeszcze w Rzeszowie i Stalowej Woli w
turnieju piłkarskim. Zremisowaliśmy po 0:0 ze Stalą Stalowa Wola i Chemlonem
Humenne oraz pokazaliśmy prawdziwą polską gościnność pokonując Rumunów z Glorii
Bistrica tylko 1:0.
Od 25 lipca do 5 sierpnia mieliśmy zaplanowany obóz kondycyjno- szkoleniowy w
Kluczborku. Na ten okres zawiozłem dziewczyny do Białegostoku. Na dzień przed
wyjazdem na zgrupowanie poczułem się kiepsko. Bolał mnie brzuch, wymiotowałem i
miałem nudności. Część objawów wskazywała na ciążę. O to mogłem być jednak
spokojny. Ciążyło mi za to mocno z prawej strony brzucha. Ból mi nie przechodził
i zadzwoniłem do klubowego lekarza Eugeniusza Dąbrowskiego. Obejrzał mnie,
popukał, pościskał i powiedział, że wyśle mnie na obóz de-kondycyjny do
szpitala. Zdiagnozował zapalenie wyrostka robaczkowego. Spadło to na mnie
nieoczekiwanie. Czas był też niezbyt odpowiedni. Byłem sam.
W kilka minut po założeniu szpitalnej piżamy dowiedziałem się o moim dalszym
losie. Doktor Dąbrowski, który także pracował w szpitalu zakomunikował, że za
parę godzin będzie mnie operował. Operacja to jedna rzecz. Druga to, że miałem
być operowany przez lekarza klubowego. To przeniosło mnie natychmiast w
stratosferę sporego niepokoju. Doktora widziałem w akcji, kiedy to bandażował
nogi i ręce kontuzjowanym kolegom. Nie powiem, że byłem pod wrażeniem. Ciągle mu
coś wypadało z rąk. To plaster, to bandaż, to nożyczki. Tego by jeszcze
brakowało, żeby przez przypadek obciął mi moje klejnoty. Dreszcze mnie
przechodziły na samą myśl o tym, że mógłby nawet zapomnieć o skalpelu albo
nożyczkach i zszyć mnie razem z nimi. Starałem się uspokoić przekonując sam
siebie do faktu, że ktoś musiał mu dać legitymację lekarską. Takiej na piękne
oczy nie wydawali. Gdyby to było kryterium, na pewno by jej nie dostał.
Zawieźli mnie na salę operacyjną. Ból się nasilał. Przytknęli mi do nosa
maseczkę z plastikową rurą i kazali liczyć na głos owieczki. Zapytałem, czy mogę
liczyć słonie. Uznali, że z owieczkami pójdzie mi szybciej. Ostatnie co
widziałem, to twarz doktora Dąbrowskiego.
Po otwarciu oczu zobaczyłem tą samą twarz. Wzrok miałem mętny i w dalszym ciągu
odczuwałem ból z prawej strony brzucha. Sepleniącym głosem spytałem, kiedy mnie
zacznie operować. Odpowiedział, że już po wszystkim. Zalecił mi jak najszybsze
wstanie z łóżka. Chciałem wiedzieć, kiedy będę mógł znowu trenować. Dał mi na
wyzdrowienie trzy tygodnie. Napisał mi na kartce,
co miałem jeść. Dieta miała składać się z zupek mlecznych, jarzynowych,
gotowanych warzyw, budyniów, kisieli i galaretek. Trzy ostatnie potrawy stały
się moim pokarmem po wypisaniu ze szpitala. Byłem tam trzy dni. Teraz musiałem
dostać się do domu. Maluszek czekał na mnie cierpliwie na szpitalnym parkingu.
Po kilku dniach w domu postanowiłem sprawić dziewczynom niespodziankę. Koledzy
byli w Kluczborku, a ja udałem się samochodem na północ do Białegostoku. Ambitne
przedsięwzięcie, ale niepoparte krztą zdrowego rozsądku. Tuż za Lublinem zrobiło
mi się gorąco w operowanym miejscu. Przystanąłem. Zobaczyłem krew. Przebiła się
przez kompres. Zmieniłem opatrunek, odpocząłem chwilę i pojechałem dalej. Drogi
PRL-u miały swój urok. Maluszek pruł do przodu podskakując na nierównościach, a
ja stękałem w takt każdego napotkanego wyboju. Jak zwykle nie brakowało mi
ambicji, ale w tym wypadku zabrakło mi wyobraźni, a już konkretniej zdrowego
rozsądku. Zanim dojechałem do Białegostoku zmieniałem opatrunek jeszcze dwa
razy. Szwy się rozeszły.
Maria ucieszyła się na mój widok. Była jednak odrobinę zdezorientowana. Czuła,
że coś się stało. Moja pochylona sylwetka zdradziła powód. Wysłuchałem kilku
słów prawdy, co myślała na temat mojej eskapady. Kiedy przestało krwawić
spakowaliśmy się i resztę rekonwalescencji spędziłem w mieszkaniu na
Broniewskiego.
Dochodzenie do formy zabrało mi miesiąc. Po niepewnym początku drużynie szło
dobrze. Nowy trener Wrzos uznał, że nie było potrzeby dokonywać żadnych zmian.
Miałem trudności z wyjściem w pierwszej jedenastce. Dopiero w 10 kolejce, w
meczu ze Starem Starachowice, dostałem szansę zagrać 63 minuty. Nie czułem się
wtedy gorszy, ale nie potrafiłem tego przełożyć na bramki. Nie ja jednak byłem
odpowiedzialny i bezpośrednio rozliczany za wyniki drużyny. Poczułem się
niedoceniony i odstawiony na boczny tor. Starałem się sobie wyobrazić,
co musiał czuć Włodzimierz Lubański, kiedy po ciężkiej kontuzji wrócił do gry i
był świetny. Na przeszkodzie jego występów w Mistrzostwach Świata w Argentynie w
1978 roku stanął trener Jacek Gmoch. Wymyślił sobie, że Boniek i Lubański nie
mogli być jednocześnie na boisku. To było zadaniem trenera, aby sprawić, by
grali wszyscy najlepsi. Gmoch postawił na Bońka. Może to nadużycie i mania
wielkości porównywanie się do Lubańskiego, jednego z najlepszych piłkarzy w
historii polskiej piłki nożnej. Chodziło mi jedynie o zwrócenie uwagi na to, że
takie sytuacje zdarzają się najlepszym. Nie chciałem jednocześnie użalać się na
swoim losem. Każdy trener kieruje się własną logiką. Miałem jednak poczucie
rosnącej niesprawiedliwości.
15 września ktoś dolał oliwy do ognia. Dostałem zawiadomienie na badania do
Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego na Oddział Chorób Wewnętrznych w Rzeszowie
przy ulicy Szopena. Podpisane było przez Wojskową Komisję Poborową w Rzeszowie.
Okres trwania badań – dwa tygodnie. Miałem okazję przekonać się jak smakuje
odgrzewany kotlet. Koszmar. Dopiero co dochodziłem do formy, a tutaj taki
afront. Poinformowałem trenera Wrzosa, że będę musiał pójść do szpitala na
badania i będę wyłączony z treningów na okres dwóch tygodni. Odpowiedział, że
jak muszę to muszę. Kuźwa! Co ja byłem winny, że ktoś cały czas miał ochotę
ganiać mnie po tych wojskowych komisjach lekarskich? Czasami w złości myślałem,
że byłoby lepiej odbębnić to wojsko i mieć je z głowy. Mówi się, że piorun nie
uderza dwa razy w to samo miejsce. Mój wojskowy piorun uderzył w to samo miejsce
trzy razy. Byłem wściekły. Nie dość, że przyszło to tak niespodziewanie, to
moment był jeszcze gorszy.
Oficjalnie byłem przeniesiony do służby w rezerwach. Ktoś jednak nie dawał za
wygraną. Domyślałem się, że mógł to być mój były trener i jednocześnie oficer
Wojska Polskiego - Longin Janeczek. W końcu obiecał mi przy odejściu z
Jagiellonii, że mnie jeszcze dorwie. W Resovii i w Rzeszowie było mi zupełnie
dobrze, mimo chwilowych trudności. Nie zamierzałem zmieniać klubu z
cywilno-wojskowego na wojskowy.
Pojechałem do szpitala. Kolejne dwa tygodnie od 15 do 29 września zeszły mi na
badaniach, przyglądaniu się autentycznie chorym ludziom i rozmyślaniu o
przyszłości. Przychodziły mi do głowy różne myśli. Chciałem tylko jednego, żeby
to się wszystko w końcu skończyło.
Nareszcie skończyły się badania. Lekarze nie stwierdzili poważnej wady serca,
ale nie mogli też jej wykluczyć. Odkryli Amerykę! Starałem się zrozumieć, co
przez taką diagnozę chcieli powiedzieć. Doszedłem do wniosku, że chyba byli
milionerami grając w Totalizatora Sportowego.
„Tutaj postawimy krzyżyk na gospodarzy. O nie, duże ryzyko, to postawimy jeszcze
na remis, a ch... jak damy jeszcze krzyżyk na gości to z pewnością nie
przegramy.” Tak sobie wyobraziłem ich sposób myślenia.
Po kilku dniach wezwali mnie na komisję wojskową. Jeszcze raz. Powiem szczerze,
obawiałem się końcowej decyzji. Nie tyle, że mogli nie uznać, że miałem wadę
serca. Nie byłem pewny, jak mogli ocenić nowe badania. Bardziej się niepokoiłem,
że ktoś mógł wpłynąć na to, co miało być napisane w papierach.
Zapadł wyrok. Był jasny, klarowny i końcowy. Na podstawie nowych badań wynikało,
że nie nadaję się do wojska. Nowe badania nie wykluczyły poprzednich.
Cieszyłem się razem z Marią. Dla niej była to też duża ulga. Radość przyćmiła
diagnoza. W dalszym ciągu miałem jakiś feler, bo nawet wojsko nie chciało wziąć
na siebie odpowiedzialności i wykluczyło mnie ze swoich szeregów.
Czy męczyłem się na boisku? Oczywiście! Kto tego jednak nie robił? Bardziej
jednak męczyłem się myślą o życiu poza boiskiem. Może to ambicja i
nieustępliwość przysłaniały mi totalny obraz mojej wydolności. Nie zamierzałem
się jednak zagłębiać w filozoficzne dywagacje i postawiłem słuchać sygnałów
organizmu. W końcu śmierć na boisku się zdarzała. Byłoby to bardziej honorowe
niż zginąć od uderzenia spadającego orzecha kokosowego. To ostatnie w Rzeszowie
mi jednak nie groziło.
Tydzień później dostałem informację z Wojskowej Komisji Poborowej. Zostałem
oficjalnie, po raz drugi, przesunięty do rezerwy, i miałem nadzieję, że po raz
ostatni.
Resovia zakończyła pierwszą rundę sezonu 1980/81 na zaskakująco dobrym
-
drugim miejscu,
z taką samą ilością punktów,
co prowadząca Gwardia Warszawa. Trener Wrzos triumfował. Byłem niepocieszony
swoją sytuacją, ale czułem też pewną pociechę, że mieliśmy realną szansę na
awans do I ligi.
Możliwość
transferu do Västerås Sportklubb w dalszym ciągu była w powijakach. Szwedom nie
przeszła jednak chęć zwerbowania mnie. Byli zainteresowani i kontaktowali się z
PZPN-em. Ku mojemu zdziwieniu nie dostali definitywnie negatywnej odpowiedzi. To
wzbudziło we mnie nadzieję, że była szansa wyjścia z mojej sportowo niewygodnej
sytuacji. Chciałem grać, gdziekolwiek, byle grać i być potrzebny kolektywowi.
Nie uprawiałem indywidualnej dyscypliny i brakowało mi bycia realną cząstką lub
ogniwem sukcesów czy porażek zespołu. Siedzenie na ławce rezerwowych nie było
zakodowane w moim dna.
Szwedzi przedstawili konkretną propozycję. Finansowo miałbym znacznie lepiej niż
w Polsce. Poza tym nie bez znaczenia był fakt, że nie musielibyśmy walczyć o
kilogram mięsa czy wędliny,
staczając kolejkowy bój pod sklepem,
z innymi będącymi w podobnej samej. To było upokarzające.
W grudniu sprawy zaczęły się ruszać na szwedzkim froncie. Szwedzi oznajmili, że
oficjalnie zwrócą się z ofertą do Resovii na początku 1981 roku. Narada rodzinna
nie miała zbyt burzliwego przebiegu. Dziewczyny były na tak. Ewentualny wyjazd
do Szwecji miał też pomóc mojej mamie w aklimatyzacji w nowym kraju. Nie był to
dla niej bezproblemowy proces.
Na początku 1981 roku sytuacja gospodarcza kraju pogarszała się prawie z dnia na
dzień. Zaczęło brakować prawie wszystkiego. Poza octem. Z tego jednak kaszki dla
dziecka nie dało się zrobić. 28 lutego 1981 wprowadzono kartki na żywność:
mięso, masło, mąkę, ryż i kaszę. To było okropne i uwłaczające godności
człowieka. Trzydzieści lat po wojnie! Chciało się płakać. Trzeba było sobie
jednak radzić. Znajomości w sklepach spożywczych były na wagę złota. Pracownicy
tych sklepów sprawiali wrażenie wszechmocnych bogów. Sytuacja była
surrealistyczna i jednocześnie prawdziwa. To rzeczywiście działo się na naszych
oczach i z naszym udziałem. Byliśmy cząstką systemu, którego już nikt nie
rozumiał i nawet nie starał się zrozumieć. To była walka o przetrwanie.
W lutym było też już oficjalne, że zamierzam zmienić barwy klubowe.
Poinformowałem kierownictwo, że noszę się z zamiarem zmiany klubu i wyjazdu za
granicę. Moją decyzję motywowałem tym, że trener Wrzos nie miał dla mnie miejsca
w swojej koncepcji drużyny i nie dawał mi wystarczających szans na grę. W
odpowiedzi usłyszałem, że to nieprawda i że trener Wrzos wielokrotnie wypowiadał
się o mnie pozytywnie. Przedstawiłem kierownictwu statystykę moim występów pod
wodzą trenera Wrzosa. Ona mówiła sama za siebie – zagrałem w czterech meczach.
Wprawdzie miałem historię z wyrostkiem i nieplanowany dwutygodniowy pobyt w
szpitalu na badaniach. To po części mogło usprawiedliwić działania trenera.
Trener Wrzos nigdy mi osobiście nie przedstawił żadnego planu lub pomysłu na
mnie. Zdawałem sobie sprawę z tego, że kierownictwo było w niezręcznej sytuacji.
Z jednej strony drużyna pod wodzą nowego trenera stała przed szansą na awans do
I ligi, a z drugiej strony było niezadowolenie króla strzelców z poprzedniego
sezonu. Kierownictwo postanowiło porozmawiać z trenerem. Osobiście nie
zamierzałem podejmować z trenerem żadnych dyskusji. Rozmawiałem jedynie z
asystującym Ryśkiem Latawcem. Nie był zdziwiony, że szukałem wyjścia z impasu.
Mówił, że starał się wpłynąć na trenera Wrzosa, co do mojej osoby. Bez efektu.
Prosił mnie jedynie o cierpliwość. Nie wiem, czy rzeczywiście starał się mi
pomóc. Nie miałem jednak powodów, żeby mu nie wierzyć. Byłem w końcu jego
podstawowym zawodnikiem z poprzedniego sezonu.
W końcu marca dostałem wiadomość, że kluby i PZPN się dogadały. Wspaniała
wiadomość. Nie tylko sportowo, ale także i życiowo. Nowy kraj, nowe otoczenie,
nowi ludzie. Dla trenera Wrzosa był to sygnał do jeszcze bardziej ignoranckiego
sposobu traktowania mnie. Odstawka była faktem. Jednocześnie drużynie zaczęło
iść gorzej. Trener zaczął improwizować i dokonywał licznych „przemeblowań”
składu. Dzięki logice, że tonący trzyma się brzytwy,
trener coraz częściej sięgał i po mnie. Zagrałem w różnym wymiarze czasu w
ostatnich siedmiu meczach. W poczynaniach trenera zauważało się nerwowość i
nieobliczalność. Bywało, że w trzech kolejnych spotkaniach dokonywał wymiany
połowy zespołu wykorzystując łącznie 20 piłkarzy. W obliczu takich
nieprzemyślanych roszad trenera zespół stracił kontynuację i pewność w grze. W
efekcie tego drużyna uplasowała się na czwartym miejscu w tabeli, co można było
uznać za dobry wynik. Pozostał jednak niedosyt. Drużyna miała ambicję i szansę
powalczyć o awans. Mnie „udało” się zachować zerowe konto strzelonych bramek w
meczach ligowych. Sportowo czułem się zawiedziony, niespełniony i moja piłkarska
duma została urażona.
W innych rozgrywkach czułem się pomocny drużynie – szczególnie w meczach o
Puchar Polski. Logika i konsekwencja trenera Wrzosa miała tutaj zupełnie inny
wymiar. Wystawiał mnie na mecze pucharowe. Możliwe, że nie traktował tych meczów
z należytą powagą i koncentrował się na rozgrywkach ligowych. W miarę
odniesionych zwycięstw trener zaczął realnie myśleć także i o sukcesie w
Pucharze Polski. Kolejno wyeliminowaliśmy Carbo Gliwice, Małapanew Ozimek, GKS
Katowice. W 1/16 rozgrywek pokonaliśmy Ursusa Warszawa, dzięki bramkom Janka
Domarskiego i mojej.
W ćwierćfinale zagraliśmy z I ligowcem, drużyną ŁKS-u Łódź, z reprezentantami
kraju Dziubą i Bulzackim na czele. Zdobyłem pierwszą bramkę już w 5 minucie.
„Przy pierwszej bramce Domarski znakomicie zagrał z wolnego i jednym podaniem do
tego stopnia zaskoczył łódzką defensywę, że Kwaśniewicz przy strzale Bielaka
głową był bezradny jak dziecko.”
Saszka Siekieryn podwyższył w 20 minucie wynik na 2:0. Graliśmy bez kompleksów i
byliśmy wyraźnie lepsi od I ligowców. Jednak rutyna i ogranie ŁKS-u,
na wyższym szczeblu rozgrywek wzięły górę. Doprowadzili do remisu. ŁKS przejął
inicjatywę. Nasze kontry były jednak groźne.
„W następnych fragmentach meczu lider gospodarzy, Domarski, wielokrotnie
pokazywał nie tylko swoim młodszym partnerom, ale także doświadczonym I
ligowcom, na czym powinna polegać gra w piłkę. Uwieńczeniem tego było trzecia
bramka rozstrzygająca o zwycięstwie rzeszowian. Domarski, widząc nieporadność
swoich kolegów przy egzekwowaniu rogów sam wziął się za to zajęcie i już za
pierwszym razem mocno zaniepokoił defensywę gości, a za drugim zmusił
Kwaśniewicza do ekwilibrystycznej parady, po której odbita piłka trafiła do
ustawionego daleko za polem karnym Urbana. Odległość była duża, blisko 30
metrów, ale okazuje się, że nie metry w takich sytuacjach są decydujące, ale
siła uderzenia i precyzja. Rzeszowianin strzelił z pół woleja w sposób rzadko
oglądany na naszych boiskach i umieścił piłkę w górnym rogu.”
Resovia awansowała do półfinału Pucharu Polski. Duży sukces. W meczu
półfinałowym czekała na nas w Szczecinie miejscowa Pogoń. Na nas, to zbyt dużo
powiedziane. Trener uznał, że to mecz nie dla mnie i zostawił mnie w domu.
Kolejna irracjonalna decyzja trenera już mnie nie zdziwiła. Na tym etapie już
tego nie przeżywałem. Żałowałem jedynie, że nie mogłem pomóc kolegom. Resovia
przegrała minimalnie 0:1.
Zastanawiałem się także, co się stało z moją zapalczywością i zdolnością
komentowania sędziowskich werdyktów na i poza boiskiem. Podczas wszystkich
rozegranych meczów w barwach Resovii dostałem tylko jedną żółtą kartkę. Z
niesubordynowanego młodzieńca z niewyparzoną gębą przeistoczyłem się w
gentlemana boisk. Nie mogłem w to uwierzyć. Czułem się usatysfakcjonowany, że w
tej materii zrobiłem ogromne postępy, bez potrzeby zrezygnowania z ambicji,
zaciekłości i ofiarności w grze. To można było nazwać piłkarską dojrzałością.
Osiągnąłem ją w wieku 24 lat. Nieźle, zważając na trudne początki.
Zawodnicy Resovii, których pamiętam
z lat 1978-81
Jesień 2021 r. siedzą od lewej: Janusz Kopeć, Waldemar
Kłos, Andrzej Bielak (autor tekstu), Zbigniew Maćkowiak, Ryszard Nalepa - na
meczu pierwszoligowej Resovii, tym razem w roli kibiców. Do dziś tworzą
"biało-czerwony team". foto: resoviacy.pl
Bramkarze:
Chruściński Henio
– stał się legendą Resovii, zanim zostałem Resoviakiem. Tutaj powinienem
zakończyć moje refleksje. Nie będę obalał statusu legendy, ale podzielę się
paroma spostrzeżeniami. Henio miał niesamowity refleks na linii bramkowej.
Natomiast wycieczki Henia w pole karne zawsze były dla niego, ale też i dla nas
sporym wyzwaniem. Bardziej religijni zawodnicy modlili się o szczęśliwy powrót
Henia do bramki.
Skromny Marek
– były pierwszoligowiec i ekwilibrysta w bramce. Podobnie jak Henio Chruściński
lepszy na linii niż w polu. Podczas wycieczek w pole karne, mimo smukłej
postury, potrafił staranować swoich i obcych. Orli nos à la Szarmach wysyłał
sygnały do przeciwników: ze mną nie będzie przelewek. Chwiejnym stylem chodzenia
przypominał kowboja Zebulona „Zeba” Macahana z serialu "Jak zdobywano dziki
zachód".
Pawiłowski Henio
– młody, odważny, dobry refleks, dobre wyczucie w polu karnym. O sąsiedzie z
Baranówki powinienem mówić w pozytywach. Nie przypominam sobie, żeby wpuścił
szmatę, ale moja pamięć nie jest bazą danych. Ustalmy, wpuszczał szmaty, ale
tylko po moich strzałach. Ma się rozumieć, że nie w meczach ligowych.
Obrońcy:
Sochacki Adaś
– typowy prawy obrońca, stabilny, nieugięty. Giął przeciwników. Nie lubił, jak
piłka i zawodnik przechodzili go jednocześnie. Najczęściej pozwalał przejść
tylko piłce. Jego dorodne wąsy i pejsy wskazywały na zauroczenie stylem Flower
Power. Mimo wyglądu budzącego respekt,
był sympatyczny i koleżeński.
Lewandowski Iguś
– ostoja obrony, dyrygent, wódz w szeregach obronnych. Trudno sobie wyobrazić
bardziej oddanego drużynie zawodnika. Po serii porażek i meczów bez gola w
sezonie 1979/80 zawstydził napastników, strzelając bramkę Motorowi Lublin. Jego
wygląd wskazywał na to, że mógł pochodzić z tego samego klanu, co Adaś Sochacki.
Sympatyczny, lokalny filozof.
Siorek Boguś
– młody, skoczny, szybki i dobrze czytający rozwój sytuacji na boisku. Był
sterowany przez Igusia Lewandowskiego. Wierzył bezgranicznie, że potrafił
uderzyć piłkę zewnętrzną,
częścią stopy tak jak Franz Beckenbauer. Nie zawsze jednak tak dokładnie, jak
Franz. Mój rówieśnik. Fantasta zespołu ABBA. W okresie, kiedy Boguś zachwycał
się grupą ABBA, byłem fanem progresywnego rocka. Wyszedłem z garderoby i
pokochałem zespół ABBA dwie dekady później.
Pielach Adaś
– szybki, szybszy, najszybszy, czasami też szybszy od wiatru. Dzięki zwinności,
szybkości i zdolności czytania intencji podań przeciwników często był przeszkodą
nie do pokonania. Jedyny rasowy blondyn w drużynie. Był zwany Pipiżokiem. Do
dziś nie wiem, jak to się piszę, czy przez „ż” czy też „rz” i co to w ogóle
oznacza.
Pop Wiesio –
podstawowy obrońca, zwykle grający na lewej obronie. Szybki i dobry technicznie,
jak na obrońcę. Sprawiał wrażenie, że nieszczęścia nie miały szans być
generowane na jego stronie. Dzięki niskiemu punktowi ciężkości miał sposób
poruszania się po boisku bardziej podobny do przesuwania się lub mknięcia niż
biegania. Ofensywny i czasami wydawało mu się, że bycie napastnikiem i
strzelanie bramek to pestka. Statystyki były nieubłagane dla Wiesia – zero
strzelonych bramek w meczach ligowych. Zaradny życiowo i bliski kolega Jaśka
Domarskiego.
Kłos Waldek
– młody i rosły, wchodzący do drużyny w sezonie 1980/81, zmiennik Siorka.
Stabilny, rezolutny i trudny do przejścia środkowy obrońca. W przeciwieństwie do
Bogusia Siorka,
znający swoje ograniczenia techniczne. W końcu nie jest się obrońcą dzięki
olśniewającym fajerwerkom technicznym. Przyjacielski.
Pomocnicy:
Urban Stasio
– jeden z podstawowych pomocników, techniczny, dobrze czytający grę, ofiarny.
Dobry strzał z dystansu. Bramka w Pucharze Polski przeciwko ŁKS-owi, to jedna z
piękniejszych, jakie widziałem na boisku na Wyspiańskiego. Poza tym zwycięska.
Zrównoważony i wyważony jako człowiek. Pozytywny.
Siekieryn Saszka
– także podstawa i podpora linii pomocy. Świetny i nieprzewidywalny drybling,
soczysty strzał. Lewonożny. Prawą nogę używał od święta albo przy wsiadaniu do
tramwaju. W Rzeszowie nie miał jednak ku temu okazji. Pogrążył Górnika Zabrze na
Wyspiańskiego dwiema bramkami – lewą nóżką.
Nalepa Rysio
– ciekawy zawodnik ze środka pola. Dobry przegląd gry, konstruktywny. Świetny
strzał z dystansu. Osobowość na pograniczu gaduły. Trochę przegiąłem. Rysio był
gadułą. Skarbnica wszelakiej wiedzy i klubowy „psycholog” w jednej i tej samej
osobie. Slogan Rysia to słynne: żona to nie rodzina. Moja żona nie wzięła sobie
tych słów zbytnio do serca i jest ze mną od ponad 40 lat. Szkoda, że Rysiu o tym
nie wie.
Daniło Jurek
– trudno przecenić wartość Jurka w zespole w sezonach 1978-79 i 1979-80.
Świetnie wyszkolony technicznie, bramkostrzelny pomocnik. Potrafił pobudzić
kolegów do lepszej pracy na boisku. Trochę mruczał pod nosem i często nie
potrafiłem rozgryźć, o co mu chodziło. Dialekt sanocki nie był i nie jest moją
mocną stroną.
Potasiewicz Jasio
– podstawowy defensywny pomocnik w sezonie 1978/79. Niski, korpulentny i
stabilny, pochodzący z krośnieńskiego plemienia Pigmejów. Walczący do upadłego.
Dzięki jego zderzeniu z zawodnikiem Błękitnych Kielce, po którym przeciwnika
zniesiono na noszach, dowiedziałem się, że grałem w drużynie morderców z
Ukrainy.
Janicki Józio
– waleczny pomocnik, a także i obrońca. Podobny typ do Potasiewicza, tyle że
bardziej zwinny i grający z głową na karku. Nie stresował się w trudnych
sytuacjach. Wyważony,
lewa noga, jedna z lepszych w drużynie. Spokojny i sympatyczny kolega. Też
liliput.
Napastnicy:
Szarama Marian
– rutynowany były pierwszoligowiec i reprezentant kraju, dobra technika
użytkowa, skuteczny strzelec. Marian był niezbyt przyjemnym przeciwnikiem.
Dobrze zbudowany, prawie masywny, co nierzadko pomagało mu taranować
przeciwników. Wymagał wiele od kolegów z drużyny, ale też i od siebie. Miał
upodobanie do dyskutowania z sędziami i oceniania ich decyzji. To tak, jak ja,
tyle że w moim przypadku było to w wieku trampkarskim i juniorskim.
Kozerski Maniuś
– kolejny były reprezentant kraju. Filigranowy, w parze ze mną tworzył
prawdopodobnie najniższy wzrostem atak w lidze. Trener Latawiec uparł się, że
byliśmy w stanie splątać nogi Gorgoniowi z Górnika Zabrze. Pierwsza próba wyszła
tak sobie (czytaj fatalnie), ale musiała pozostawić na Gorgoniu niezatarte
wrażenie. W rewanżu na Wyspiańskiego Gorgoń się „wystraszył” i nie pojawił się.
Maniuś był u schyłku kariery, ale poruszał się po boisku z niesłychaną gracją i
elegancją. Mogę się założyć, że dobrze tańczył. Nie wytańczył jednak ani jednej
bramki w lidze w barwach Resovii. Bardzo spokojna, wyważona i skromna osobowość.
Domarski Jasio
– wystarczyłoby określić Jaśka jako Mr. Wembley. Chodząca i biegająca legenda na
każdym boisku. Mimo podeszłego wieku emanował spokojem w grze, techniką użytkową
z najwyższej półki,
popartą inteligencją piłkarską. Nauczyłem się od niego, jak się powinno
efektywniej zasłaniać piłkę ciałem i grać w tempo. Potrafił jednym podaniem
uruchomić i stworzyć okazję napastnikom. Mam nadzieję, że nie oskarży mnie o
plagiat. Bez przesady, oryginał jest tylko jeden.
Maćkowiak Zbyszek
– powiedzieć o Zbyszku, że był ciekawą postacią, to nic nie powiedzieć. Jego
ortodoksyjny styl biegania i poruszania się po boisku,
był zmorą dla przeciwników. Wysoki i bramkostrzelny. Mimo sporego wzrostu dobrze
się czuł nawet na grząskim terenie (dwie bramki z Rakowem Częstochowa na bagnach
przy Wyspiańskiego). Miał fryzurę w stylu Angeli Davis z lat 70. „Maciek” miał
gadane i nigdy do końca nie było wiadome czy żartuje, czy też mówi prawdę. W
duecie ze mną podwyższył naszą średnią wzrostu w ataku.
Bogdanowicz Jurek
– super napastnik, miał nosa do ustawiania się pod bramką przeciwnika. Piłka go
„szukała”. Miał niezbyt zaawansowany drybling, ale niesłychanie skuteczny. Był
dużym wsparciem dla mnie, kiedy mieliśmy okazję grać razem. Człowiek dusza.
Bielak Andrzej
– trochę to schizofreniczne wspominać siebie. Ograniczę się do jednego
wspomnienia. Pani Jadzia z pralni stanowczo domagała się wytłumaczenia
Bielakowi, że boisko to nie piaskownica i że nie musi się morusać w błocie,
piasku i trawie w każdym meczu. Zaproponowała, żebym wziął przykład z
Włodzimierza Lubańskiego. Urwanie chmury na stadionie w Zabrzu, a koszulka pana
Włodzimierza była nieskazitelnie czysta. Chętnie zagrałbym nawet nago, gdybym
umiał grać tak, jak pan Włodzimierz. Z praczkami to nie były przelewki.
Latawiec Rysio
– trener z autorytetem i posłuchem wśród piłkarzy. Mimo młodego wieku i faktu,
że wcześniej grał razem z wieloma zawodnikami, potrafił utrzymać dystans między
koleżeństwem,
a rolą trenera. Stworzył rozumiejący się kolektyw i mocną drużynę II ligową.
Miał niesamowitą pojemność płuc. Powinny one być poddane specjalnym badaniom
genetycznym, kiedy już mu nie będą potrzebne.
Poleski Józef
– za jego sprawą stałem się Resoviakiem. Miły, uprzejmy i uczynny, z cudownym
akcentem lwowskim. Był uosobieniem kresowości w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
Pozytywizm pana Józefa nie zawsze był poparty jego możliwościami, ale nawet jak
czegoś do końca nie dopilnował, człowiek nie miał serca się na niego gniewać.
O
mnie...
Pochodzę z serca białostockich Kresów i stolicy Podlasia, Białegostoku. Od
wczesnych lat latałem po podwórku z piłką pod pachą, a w drugiej ręce trzymałem
pajdę moczonego chleba z cukrem. Waliłem piłką do oporu o ściany baraku, w
którym mieszkaliśmy. Do oporu oznaczało najczęściej, dopóki sąsiadki nie poszły
na skargę do rodziców. Ojciec, zawodowy żołnierz, był mistrzem w graniu krótkich
piłek. Postanowił mnie ukarać i ukrócić moją pasję. Pokroił piłkę na kawałki.
Wtedy poczułem, że nie mogłem żyć bez piłki i postanowiłem udowodnić światu, a w
szczególności ojcu, że moja przygoda z piłką jeszcze się nie skończyła.
Postanowiłem zacząć przygodę z piłką w klubie w wieku 12 lat. Kilka miesięcy
wcześniej byłem wybrany najlepszym technikiem w turnieju Dzikich Drużyn. Pełen
nadziei poszedłem na trening kwalifikacyjny do Ogniska Białystok. Trener orzekł,
że się nie nadaję i poradził, żebym sobie potrenował i jak będę chciał, to będę
mógł spróbować za rok. Cały mój świat, nie tylko piłkarski, zawalił się... na
jeden dzień. Postanowiłem udowodnić trenerowi Ogniska, że musiał coś przeoczyć.
Trenowałem solidnie na własną rękę. Po dobrze przepracowanym okresem zimowym
zgłosiłem się do Gwardii Białystok i zostałem przyjęty już po pierwszym
treningu. Dostałem też pierwsze wynagrodzenie – dwa bilety autobusowe, jeden na
powrót do domu a drugi na ponowny przyjazd na trening.
Teraz poszło lepiej i szybciej. Wkrótce za namową kolegów zmieniłem barwy
klubowe i stałem się zawodnikiem Włókniarza Białystok. Zostałem regularnie
powoływany do reprezentacji Białegostoku juniorów, której byłem też kapitanem. W
wieku 17 lat stałem się seniorem w ciągu jednej nocy. Po decyzji władz
partyjnych konkurencyjny klub, Jagiellonia Białystok, otrzymał w prezencie
praktycznie całą pierwszą drużynę Włókniarza, a precyzyjniej 13 najlepszych
piłkarzy. Reszki seniorów i juniorzy uratowały sytuację i utworzyły pierwszą
drużynę Włókniarza. Dla juniorów była to równie nieoczekiwana,
jak i przerażająca możliwość zdobycia dojrzałości piłkarskiej na
seniorskim poziomie. Zostaliśmy rzuceni na głęboką wodę. Największym naszym
rywalem była wtedy właśnie drużyna Jagiellonii. Do końca walczyliśmy, jak równy
z równym, ale to Jagiellonia zdobyła mistrzostwo okręgu, nieznaczne nas
wyprzedzając. We Włókniarzu grałem do 1976 roku, po czym dostałem propozycję
gry... w Jagiellonii. Grałem w niej dwa sezony i po spadku Jagiellonii z II ligi
przeniosłem się do Resovii i Rzeszowa, ale już z żoną Marią. W Resovii grałem w
latach 1978-81. W Rzeszowie moim największym osiągnięciem było przyjście na
świat córki Amandy. Tuż przed stanem wojennym w 1981 roku wyjechałem z kraju.
Następnym przystankiem mojej przygody z piłką była Szwecja i II ligowy zespół
Västerås Sportklubb. Inni ludzie, inny świat, inna mentalność społeczeństwa, a
jednocześnie uniwersalny język – piłkarski. Po trzech latach gry w VSK
przeszedłem do lokalnego rywala IFK Västerås, też II ligowego klubu. Już w
czasie aktywnego grania w piłkę od 1984 zacząłem pracować zawodowo. Po
zakończeniu gry w piłkę zajmowałem się też przez kilka lat trenerką, zarówno
seniorów jak i juniorów. Wykonywanie pracy zawodowej i częste wyjazdy służbowe
nie pozwoliły mi na kontynuowanie przygody z piłką. Jednak całkowicie z nią nie
zerwałem. Od 1997 roku jestem członkiem drużyny weteranów VSK Vets, która skupia
dawnych piłkarzy VSK. Zawodowo od 2000 roku jestem managerem projektów w jednym
z największych koncernów na świecie produkujących pociągi i lokomotywy, firmie
Alstom. Moimi głównymi klientami są odbiorcy w Australii, RPA, Singapurze,
Indiach, Hiszpanii i Włoch. Jestem szczęśliwcem, bo lubię swoją pracę. W 2022
roku osiągnę wiek emerytalny, ale zamierzam kontynuować pracę zawodową.
Przygoda z piłką, nawet nie na najwyższym szczeblu, dała mi możliwość poznania
wielu interesujących ludzi. I co najważniejsze, nauczyła mnie funkcjonowania w
kolektywie, poszanowania pracy innych, niepoddawania się i wiary w siebie.
Słów kilka, od
kolegów z boiska
Andrzej Bielak to
przykład człowieka i piłkarza, którego z całą odpowiedzialnością można określić
"Resoviak z krwi i kości". Jednym z atrybutów dawnej Resovii była waleczność,
niezależnie od pozycji na boisku. I tę cechę, jako napastnik, miał Andrzej.
Po stracie piłki uprzykrzał grę obrońcom, a to wślizgiem, a to delikatnym
"skrobaniem" po łydkach. Co ciekawe robił to z taką gracją, że sędziowie czasem
tylko odgwizdywali faul, ale obywało się bez żółtych kartek. Oprócz tego dawał
drużynie tę pewność, że jak dostawał piłkę, to było wiadomo, że coś sensownego z
nią zrobi. A to w szalonym rajdzie minie kilku przeciwników (miał tę zdolność,
że piłka go lubiła i często odbijała się od rywala, ale dziwnym trafem wracała
do Andrzeja), a to wywalczy rzut rożny, a to "odpali petardę" na bramkę
przeciwnika, kiedy ten niczego takiego się nie spodziewał. Z przodu
nieobliczalny, ale też szybki i groźny dla obrońców. Ci, mając przed sobą
niewysokiego napastnika, podchodzili do "Białostockiego Żubra" z przymrużeniem
oka. A Andrzej, w swoim stylu, robił z nich "wiatraki". Ośmieszył, kiwnął na
pełnym biegu, zwinnie uciekł przed wślizgiem, czy brutalnym atakiem. Taki
defensor na długie minuty miał dość grania.
Poza tym nasz bohater
miał niezwykle sympatyczny charakter, dzięki czemu szybko stał się integralną
częścią drużyny. Był jednym z kilku "intelektualistów" w drużynie, tj. kolegów,
którzy studiowali. Co ciekawe nie była to AWF, lecz studia
prawa administracyjnego
na Uniwersytecie Warszawskim w Białymstoku. I na tym polu Andrzej też
pokazał charakter - co dwa tygodnie jeździł na zajęcia na drugi koniec Polski.
Szacunek. Andrzej to również intelektualista muzyczny. Do dziś jest wierny
muzyce lat 70 i 80-tych i zespołom AC/DC, Rainbow, UFO, Deep Purple, z drugiej
strony fanem jazzu.
I jeszcze jedna
ciekawostka - nasz bohater jest autorem sztuk teatralnych. Można łączyć intelekt
ze sportem i pracą zawodową? Jak widać jedno napędza kolejne.
Wyznawał zasadę, że
nic na "p": nie pił, nie palił itd. I tym zasadom wierny jest do dzisiaj. I tak
trzymaj.
Na koniec jeszcze
jedna istotna uwaga: od 40 lat Andrzej mieszka w Szwecji. Zdarza się, że bywa w
Polsce ze względu na swoją pracą. Zawsze dzwoni do starej ekipy i spotykamy się
czy to na meczu, czy na spotkaniu w gronie dawnych kolegów. I to jest DNA
Resovii: nieważne, gdzie jesteś, jesteś jednym z nas. Rozmawiamy i żartujemy
tak, jakbyśmy się widzieli parę dni temu.
- Waldemar Kłos, Jerzy
Bogdanowicz, Zbigniew Maćkowiak, Ryszard Nalepa
|