ARTYKUŁY

  klub
strona główna
aktualności
informacje
prasa
wydarzenia
wywiady
  liga
kadra
terminarz
mecze
tabela
  historia
kronika
resoviacy
1905...
Rzeszów
artykuły
  www
e-muzeum
foto
linki
kontakt
księga gości
forum

 













 

 

"40 lat na zielonej murawie" - wspomnienia Włodzimierza Maurera


Rzeszów, mała powiatowa mieścina, jak wiele innych miast, budził się po I wojnie światowej do "nowego" życia. Tutaj przeznaczonym mi było spędzić okres dzieciństwa. Tutaj przywdziałem pierwszy mundur studencki. W mieście tym "zapoznałem" się po raz pierwszy z piłka nożną, która - jak się później okazało - urzekła moją osobę do tego stopnia, że pozostałem jej wierny do dnia dzisiejszego.
A zaczęło się dość niewinnie. Któregoś dnia, będąc w miejskim ogrodzie zauważyłem grupę studentów, beztrosko uganiających się za piłką. To mnie zaciekawiło. Piłka - była dla mnie na owe czasy nowością, wydarzeniem nadspodziewanym. Toteż z szeroko "wybałuszonymi" oczyma obserwowałem kolegów ze starszych klas. W pewnym momencie - jakby jakaś nadziemska siła, kusiła mnie "kopnij sobie..." Okazja nadarzyła się dość szybko... piłka - jak gdyby prowokacyjnie zaczęła toczyć się w moim kierunku. Nie wytrzymałem . Nie zdając sobie sprawy, że przypadkowo stoję w bramce, zrobionej ze studenckich czapek, kopnąłem z całej siły. I to były moje zaręczyny z piłką nożną.
Stała się ona pasją mego życia. No, ale o tym potem... Na razie nie miałem zielonego pojęcia o zasadach tej nowej dla mnie gry. Postanowiłem sztuki tej nauczyć się. Zachodziło tylko pytanie, w jaki sposób - i co najważniejsze - gdzie?
O słynnym  na całą Polskę PZPN nikomu się nawet nie śniło. Nie istniały zrzeszenia, nie było wówczas tylu klubów. Całe życie sportowe skupiało się zasadniczo na jakimś placu danej dzielnicy miasta, gdyż boisk sportowych również nie było.
Istniała wprawdzie w tym czasie w Rzeszowie "Resovia", ale gdzie mnie młodemu, liczącemu zaledwie 11 lat, chłopakowi - myśleć było o "Resovii". Były to zresztą inne zupełnie czasy!
Piłek w Rzeszowie było zaledwie kilka, a te które były składały się z paru kawałków licho pozszywanej skóry z dodatkiem świńskiego pęcherza. Posiadacz takiego "skarbu" skupiał wokół siebie grono przyjaciół i zapaleńców, którzy przybierając przeróżne nazwy, tworzyli drużyny. Zespoły te nigdzie niezarejestrowane - rozgrywały pomiędzy sobą spotkania. A jakie to były spotkania?
Czas trwania takiego meczu był nieograniczony. Przeważnie trwał do zmroku lub dla zwiększenia ich atrakcyjności do pewnej - umówionej z góry - ilości strzelonych bramek. Sędziów wówczas nie było "bo i po co". Wierzono sobie na słowo honoru! Za bramki służyły - popularne w tym czasie studenckie "dęciaki".
A ekwipunek? Z tym nie było kłopotu - bluzy lub koszule - własne buty - a najczęściej boso! To drugie z uwagi na całość "poczciwych chodaków" i... uniknięcie nieprzyjemności domowych, było najczęściej praktykowane. Zresztą czyszczenie butów po takiej całodziennej kopaninie nie należało do przyjemności, a zresztą zwracało uwagę rodziców, że się kopało piłkę.
Mimo że - jak wspomniałem - w Rzeszowie było w tym okresie kilka piłek - to jednak cały "światek" piłkarski posługiwał się z konieczności "szmacianką". W "szmaciankę" grało się przeważnie boso. Gra na bosaka miała mimo wszystko swoje dobre strony. Wyrabiała opanowanie wszystkich uderzeń bez wysiłku, a więc te zalety - które są tak ważne dla każdego piłkarza.

Ci wszyscy, którzy nie mieli okazji korzystać z tego luksusu, jakim była prawdziwa piłka, a nie chcieli wyzbyć się przyjemności grania - uciekali się do innej formy piłki, tak zwanej "szmacianki" tj. imitacji prawdziwej piłki. "Szmacianka" to rekwizyt dzisiejszej młodzieży zupełnie nieznany. Ale tym wszystkim, którzy kiedyś taką piłkę kopali, na samo wspomnienie nazwy "szmacianka" przysuwają się obrazy z dzieciństwa, przypominają się te "domowe tradycje", jakim hołdowali rodzice. Ile to lania zebrało się za zniszczenie czapek, beretów, szalików i pończoch, które przerabialiśmy na "szmaciankę".
"Szmacianka" zawładnęła młodzieżą. Wszędzie gdzieś spojrzał, było jej pełno, nawet w tornistrze każdego "sztubaka" królowała między książkami. Stąd codzienny widok, jak place, uliczki, podwórka do późnych godzin wieczornych rozbrzmiewały gwarem grających bez wytchnienia, bez odpoczynku... do upadłego. To były niezapomniane "szmaciankowe czasy", które minęły bezpowrotnie, pozostawiając po sobie jedynie niechlubne określenie "szmaciarzy" - to jest chyba niezbyt przyjemne określenie, ale dla mało zaawansowanych piłkarzy. Określenie zresztą zupełnie niesłuszne, gdyż grać dobrze "szmacianką" było tak samo trudno, jak dziś prawdziwą piłką - a może jeszcze trudniej.

  
Od 1962 roku Włodzimierz Maurer mieszkał przy ul. Poniatowskiego, foto: resoviacy.pl
 

Mimo popularności, jaką cieszyła się piłka wśród młodzieży, torowanie drogi do stanu, w jakim się znajduje obecnie, natrafiało na olbrzymie trudności. Poza przeciwnikami, jakimi z reguły byli rodzice, piłka nie miała ponadto zwolenników wśród większości społeczeństwa, które odnosiło się z zupełną obojętnością do tego sportu - nie mówiąc już o władzach szkolnych, które w zarodku tłumiły młodzieńcze zapały, odnosząc się wręcz wrogo do tych uczniów, którzy uprawiali, względnie chcieli uprawiać sport.
W tym czasie w Rzeszowie znalazła się grupka ludzi, która mimo wrogiego nastawienia społeczeństwa, poświęciła się bezinteresownie pracy nad krzewieniem piłkarstwa i o nich, o tych pionierach należałoby tutaj napisać kilka słów - jako o pierwszych działaczach. Czuję się w obowiązku wspomnieć o tych, którym w pierwszym rzędzie mamy do zawdzięczenia, że piłka nożna w naszym mieście jest dziś tak popularna, ze w Polsce w 1918 roku wiedziano o rzeszowskim piłkarstwie, a Rzeszów podobnie zresztą jak Lwów i Kraków mają równy start w tworzeniu zrębów polskiego piłkarstwa.

Do najsilniejszych drużyn w tym pionierskim okresie - nie licząc oczywiście klubu "Resovii" i Barkochby - należał zespół Kazka Romańskiego "Jutrzenka". Zespół ten był do pewnego stopnia reprezentacyjny. Posiadał własne jednakowe stroje. w skład drużyny wchodzili starsi studenci obu narodowości, a więc Polacy i Żydzi. Skąd wzięła się nazwa "Jutrzenka", tego do dzisiejszego dnia nikt nie wie i pozostanie tajemnicą założyciela. Po pewnym czasie doszło do rozbicia "Jutrzenki". Po jej likwidacji zawodnicy narodowości żydowskiej z miejsca utworzyli silny zespół "czerwonych", których w niedługim okresie wchłonęła Barkochba.
Zawodnicy narodowości polskiej nie utworzyli wówczas odrębnego zespołu. Z nazwisk prócz Romańskiego pozostały w pamięci jedynie sylwetki piłkarzy żydowskich jak Blauch, Koch, Rubel i Weinbach, a więc zawodników znanych później w Rzeszowie.
Druga z kolei drużyną była "Pogoń" - Tadka Augustyna, nazwaną inaczej drużyną z "miejskiego ogrodu". Tę nazwę zawdzięczała prawdopodobnie temu, ze była jedną z niewielu, która miała prawo względnie przywilej bezpłatnego korzystania z boiska miejskiego ogrodu, co dla innych było rzeczą wręcz niemożliwą. Na straży porządku stał ogrodnik miejski pan Piątek, który w sposób bezwzględny tłumił wszelkie zamiary nieprawnego zawładnięcia boiskiem przez innych. Mając takiego opiekuna "Pogoń" ze swej strony pilnie strzegła swego przywileju, czując się jakby współgospodarzem.
Posiadanie terenu, na którym można grać ściągała do szeregów "Pogoni" coraz to nowych zawodników. Przystępowali chłopcy z pobliża ogrodu, niedalekiego "Wygnańca" no i "Rudek". Z ich grona wyszli też późniejsi piłkarze "Resovii': Władysław Złamaniec, Tadeusz Piesko, i "wieczny" junior Sowa.  
Lokalnym rywalem "Pogoni" - z grupy tych nieuprzywilejowanych - była drużyna "Podzamcza" - zespół zielonych spodenek, który mimo licznych nalegań, nie zgadzał się na fuzję z "Pogonią". A szkoda, gdyż obie drużyny mogły tworzyć bardzo silny zespół. Z zawodników wybijających się, którzy wzorem innych przywdziali koszulki "Resovii", wymienić muszę - Mieczysława Dziedzica, Kazimierza Finka, oraz aktualnego kapitana ówczesnego zespołu popularnego wtedy "cyklopa" Lucka Żeglickiego.
To były drużyny, które mimo że skryte w cieniu wielkiej "Resovii" wykuwały wspólnie z nią razem historię sportową "miejskiego ogrodu". Pozostałe zespoły - a było ich sporo - z konieczności grały na obszernych błoniach.

***

Już w tym czasie można było podzielić drużyny na techniczne i siłowe. Poprzednie zespoły zaliczam do technicznie grających. Warto obecnie powiedzieć i o tych drugich. Na pierwszy plan wysuwał się groźny zespół - z uwagi na siłę fizyczną zawodników A. i W. Dudków "Psiarniskowia". Sama nazwa wskazuje, ze w drużynie grali chłopcy z dzielnicy "Psiarnisko". Lecz nie tylko walory fizyczne cechowały tę jedenastkę. "Psiarniskowia" jako pierwsza weszła w posiadanie prawdziwej piłki (z białej bawolej skóry uszyty był popularnie zwany "płaszcz", a dętka była gumowa - prawdziwa!). Taka piłka była dla chłopców nieocenionym wprost skarbem. Lecz radość zawodników "Psiarniskowii" trwała krótko. Piłkę przehandlowano w tajemniczy sposób "Resovii". A więc jedyna okazja zapoznania się z prawdziwą piłką prysła jak bańka mydlana, a zawodnicy "Psiarniskowii" mieli żal do "Resovii".
"Psiarniskowia", jakkolwiek była niezłą drużyną - jedną może z najlepszych, jakie wyrosły w tym czasie w Rzeszowie - nie cieszyła się wielką popularnością i wzięciem - szczególnie wśród młodzieży szkolnej. Raziła w niej nadmierna ostrość gry, a równocześnie zachowanie się poszczególnych zawodników, którzy już cw tym czasie "chorowali" na manię wielkości. Niemniej była to bardzo dobra jedenastka piłkarska. Z zawodników, którzy podobnie jak inni z pozostałych tego rodzaju klubów, zasilili Resovię wymienić muszę Antka Dudka, braci Kazika i Józefa Pitrów, Stefana Surmiaka - ojca obecnego łącznika Resovii - Władysława oraz Władka Bąka.
Następną drużyną w Rzeszowie byli "Biali". Zespół ten najszybciej pozbył się samodzielności, przechodząc gremialnie do "Resovii" i z połączenia tego powstał silny zespół "Resovii", występujący pod nazwą "I - A". Drużyna ta to zespół o pewnym już obliczu i wyrobieniu sportowym, a w jego szeregach występowali - Stefan Bobola, Władysław Pasternak, Nusiek Wąsowicz, a więc nazwiska piłkarzy, którzy niejednokrotnie później z powodzeniem bronili barw reprezentacyjnego zespołu. Oni to jako pierwsi włączyli się w 1921 roku do mistrzostw klasy C nowo utworzonego podokręgu rzeszowsko-jasielskiego, gdzie odegrali poważną rolę.
Po drugiej stronie miasta za tzw. "wodą", dawała o sobie znać "Pobitnianka", drużyna w tym okresie bardzo jeszcze słaba, z której dopiero później miał powstać "Wisłok", jako pełnowartościowy klub sportowy. Ze starej "pobitniańskiej" wiary utkwiły mi w pamięci sylwetki Olka Habera, Kazka Mroza, Józka Ziomka i Kazika Kasmanowicza.
Tak przedstawiała się - jak na owe czasy ta ta "dobra klasa". Ale na tym nie koniec, gdyż prócz wymienionych drużyn próbowano jeszcze zakładać tzw. "uliczne zespoły" - takie, które przyjmowały nazwy ulic względnie dzielnic. Próby te jednak nie przynosiły spodziewanych rezultatów, ponieważ natrafiały na pewne trudności, jak np. brak sprzętu, a nawet "materiału ludzkiego". Niemniej kilka jak np. "Czwartacy", "Hajdasiów", "Nowe Miasto" Tadka Bielańskiego, "Baldachówka" czy "Szindlerówka", to zespoły, tóre od czasu do czasu dawały znać o swoim istnieniu. I to jest dla nas istotne. Drużyny te jak wiemy dały początek akcji umasowienia piłki nożnej na terenie Rzeszowa, stwarzając zaplecze dla ówczesnej "Resovii". I to jest zasadniczy moment nieznanej i tak mało docenianej historii rzeszowskiego piłkarstwa.

      
Spływ Wisłokiem z kolegami z Resovii, Kubisty, Gwizdor, Kowolski
foto: A. Pelc, archiwum rodzinne

Zasmakowawszy prawdziwej piłki stałem się zaprzysiężonym bywalcem boiska w miejskim ogrodzie. Tam przyglądałem się oraz analizowałem na swój chłopięcy sposób grę poszczególnych piłkarzy. Tam wreszcie dorwawszy piłkę, wprawiałem się z całym samozaparciem w trudną sztukę kopania. Ale nim to nastąpiło - musiałem zadowalać się szmacianką. Podobno - postępy robiłem duże, tak iż w niedługim czasie - po wybiciu kilkunastu szyb w obszernej "treningowej sieni" - stałem się nie wiem dlaczego cenionym i poszukiwanym zawodnikiem szczególnie podczas przerw lekcyjnych. Jednak nie dawało mi to pełnego zadowolenia. Duszą byłem przy prawdziwej piłce, tej którą grano w miejskim ogrodzie. Niestety byłem dla nich za młody!
Wreszcie, któregoś dnia doczekałem się i to zupełnie nieoczekiwanie. W drużynie "Białych", która od pewnego czasu na dobre zadomowiła się w miejskim ogrodzie, zabrakło do kompletu zawodnika - skrzydłowego i w dodatku lewego. Amatorów jak zwykle było bardzo dużo , lecz sęk w tym, że żaden z nas nie miał popularnie mówiąc językiem piłkarskim "lewej nogi". Po dłuższych targach przeszła moja kandydatura. Jakaż był moja radość? Do dnia dzisiejszego nie wiem, czy większym szczęściem był dla mnie późniejszy występ w I drużynie, czy to wyróżnienie, jakie mnie wówczas spotkało. Taki "sztubak" z II klasy gimnazjalnej w otoczeniu IV i V - klasistów, a więc tych, do których bez mała mówi się "panie" - no, to przechodziło moje wszelkie oczekiwania.
Debiut wypadł szczęśliwie i stałem się już rezerwowym graczem prawdziwej drużyny. Szczęście to nie trwało długo. Rodzice zapowiedzieli zmianę mieszkania na ulicę Krakowską. Oddaliło to mnie od ogrodu miejskiego, kolegów i piłki. Przezywałem wtedy pierwsza życiową tragedię.
Na nowym lokum odnalazłem to wszystko, co zdawało mi się już być zawsze stracone. Znalazłem nawet znacznie więcej, bo pozyskałem bratnie dusze. Synowie pana Maca - tercjana II gimnazjum, do którego sam uczęszczałem, byli zapalonymi piłkarzami, szczególnie najmłodszy z nich Józek - zwany przez wszystkich popularnie "sztanglem" z uwagi na swój mały wzrost. Józek to późniejszy lewoskrzydłowy "Resovii" i kapitan drużyny, zawodnik odznaczający się nienaganną techniką i dużą tzw. "smykałką" do gry. Śmierć dziwna, bo niespodziewana, bezpośrednio po zawodach, przerwała karierę sportową tego naprawdę wszechstronnie utalentowanego piłkarza.
W nowym gronie kolegów zacząłem wyżywać się na obszernym i gościnnym gimnazjalnym podwórzu. Tak powstaje tu jeszcze jedna drużyna - zespół  J. Rebena, grupujący w swoich szeregach chłopców z tzw. "Szyndlerówki" oraz dawnej ulicy Krakowskiej. Większość Z nich to późniejsi zawodnicy Resovii, jak wspomniany już "sztangiel", ja i mój brat Michał, Michał Sudoł, Józek Bać i Józek Mekowski. Tu również wraz z nami uczył się sztuki piłkarskiej - długoletni obrońca Resovii - Władek Pęcak.
Grywaliśmy dużo meczów między sobą, pędząc czysto sportowy żywot. Z pęcherzami do piłek nie było wtedy kłopotu, gdyż obowiązek stałego dostarczania ich ciążył na Adamie Lubasie i  braciach Wądołowiczach.
Z biegiem jednak czasu coraz to więcej młodzieży zaczęło ściągać na gimnazjalne podwórze. - tym bardziej, że kilka poprzednio wymienionych drużyn jak "Jutrzenka", "Biali" oraz "Psiarniskowia" uległy częściowej względnie całkowitej likwidacji.


  
Na placu za II Gimnazjum szlifowało formę wielu późniejszych piłkarzy Resovii
foto: arch.resoviacy.pl

Przesady w tym nie będzie - a starszym już dziś panom jest wiadome, że Szymański, Kubisty, Brydak, Gajewski, Kamiński, Bielawski czy Szeynok - tu, a nie gdzie indziej zaczęli szlifować swą formę - nim przywdziali koszulki "Resovii".
Wiosną 1919 roku powstaje bardzo silna drużyna "Ursus" skompletowana z niedobitków "Psiarniskowii" i nowych zawodników zwerbowanych na nasze gimnazjalne podwórze. Twórca i założycielem tej drużyny był J. Kubisty, a protektorem J. Wójcik uniwersalny wówczas piłkarz "Resovii". W "Ursusie" obowiązywał już strój sportowy tj. białe koszule o "słowackim" kołnierzu i błękitne spodenki. Również wprowadzono emblematy (na tarczy wyszyta była duża litera "U"). Z "Ursusem" liczono się, gdyż jak na owe czasy nie było dla niego przeciwnika. Pozostawała jedynie "Resovia". O jakimkolwiek oficjalnym spotkaniu z nią nie było jednak mowy. Byliśmy mimo wszystko "za smarkaci" dla niej.

  
W klasie przedmaturalnej zajęcia z gimnastyki prowadził Karol Stary
źródło: Sprawozdanie Dyrekcji II Gimnazjum w Rzeszowie 1924/25

***

W tym samym czasie pojawiły się drużyny wojskowe: 17 pułk piechoty, 20 pułk ułanów i 21 pułk artylerii polowej, które w dużym stopniu przyczyniły się do spopularyzowania piłki nożnej w naszym mieście. Szczególnie drużyna 17 pułku piechoty cieszyła się dużym uznaniem przede wszystkim za dzielną postawę w rozgrywkach o mistrzostwo armii, które wówczas równały się z mistrzostwami Polski. Zawodnicy tego zespołu demonstrowali futbol na wcale niezłym poziomie. Dzięki nim właściwie mieliśmy okazję oglądania najlepszych wówczas w Polsce dwu zespołów wojskowych, jakimi były bezsprzecznie "20" z Krakowa i "40" ze Lwowa. W obu wymienionych drużynach występowali najlepsi zawodnicy kraju z Wackiem Kucharem, Garbieniem, Rejmanem i Kogutem na czele. Same nazwiska mówią za siebie. Nic też dziwnego, że pojawienie się tych drużyn w Rzeszowie należało do atrakcji.
Resovia zrywając z tradycją miejskiego ogrodu przenosi swą działalność na "lwowskie" błonia, gdzie rozgrywała cały szereg towarzyskich zawodów z drużynami Tarnowa, Przemyśla czy Jasła. Jej skład był w tym okresie bardzo płynny. Niemniej widziało się już sylwetki takich piłkarzy jak Górski, Wójcik, Samołyk, Baran, Merklinger, Walenia, Bem, Palikowski, Kruczek, Towarnicki, Tułecki i Heublum w roli napastników. Gdybyśmy dodali do nich nazwiska kpt. Drozda, Małeckiego i Mańka Kąckiego - mielibyśmy komplet "17".
"Konnym" piłkarzom mimo obecności Heubluma, Dudka, Złomka, Chwałki i Boboli oraz "wojennych" nabytków Merklingera i Kozery - daleko było do "piechoty". To samo można powiedzieć o "puszkarzach" (21 pap), w szeregach, których dla odmiany grali zawodnicy cywilno - wojskowej "Resovii" - Górecki, Molik i prof. Kogut
O ile mowa o tych drużynach to nie sposób również pominąć milczeniem "Barkochby", która nieśmiało dawała znać o sobie, ale dzięki staraniom ofiarnych działaczy w szczególności Kleinmanna i dr. Spiro przystąpiła w niedługim czasie do budowy własnego boiska. "Barkochba" nie ograniczała się tylko do propagowania piłki nożnej, lecz zorganizowała drużynę ping-pongową, a w późniejszych latach stała się pierwszym propagatorem pięściarstwa. Pierwszym zaś bokserem, który zdobył tytuł mistrza okręgu lwowskiego dla Rzeszowa był zawodnik "Barkochby" Grauer

Jak z tego wynika piłka nożna w szybkim tempie zyskiwała na popularności, a poziom jej stale i systematycznie wzrastał. Równocześnie z jej rozrostem następowały szykany i represje ze strony władz szkolnych. Boisko gimnazjalne stawało się coraz mniej gościnne i zaszła potrzeba rozglądnięcia się za jakimś innym "przytulniejszym" placem.
Wybór padł na łączkę pobliskiego "Sokoła", a więc tutaj gdzie dzisiaj są korty tenisowe, a gdzie wówczas płynęła "Mikośka". Bez większego zachodu i prawem "kaduka" objęliśmy wspomniany obiekt w posiadanie nie zapominając o pobliskich ogrodach, różach pana Holzera i plebańskich śliwkach. Czas płynął nam spokojnie gdyż właściwie poza  panem Kozłowskim - ówczesnym gospodarzem terenu, nikt nam nie przeszkadzał. Grywaliśmy sobie w tym cichym zakątku "Sokoła".
Wszystko niestety ma swój koniec. Toteż i nasza sielanka nie trwała zbyt długo. Wypadki potoczyły się dość szybko i nieoczekiwanie. Na cichą do niedawna łączkę zaczęli przychodzić rozmaici ludzie, którzy podważali naszą spoistość. Wraz z nimi pojawili się goście dotychczas tutaj nieznani. Pojawiła się wódka, papierosy, karty. Na koniec złego zjawiły się "babki" popularnie w tym czasie zwane "titinami". Łączką zainteresowała się policja, a "Sokół" na długo przerwał swą działalność sportową.
Po oczyszczeniu horyzontu, powołaliśmy do życia "Spartę" w mocno przemeblowanym zestawieniu. Grali wówczas - Szymański, Bać, Sudoł, Gogulski, Kubisty, Szaynok, Kałkowski, Mauer I, Bielański, Mac I - brat wspomnianego "Sztangla". opiekunem został Władek Sapeta, który z zapałem zajął się sprawami zaopatrzenia - a sprawa ta nie była łatwa.
Największym kłopotem było zebranie pieniędzy, bez których nie można było myśleć o istnieniu i prowadzeniu drużyny. Nasz opiekun idealnie rozwiązał ten problem. Po prostu wysyłał  nas na zarobek. Jak to wyglądało w praktyce? Część chłopców - tych, którzy nie chodzili do szkoły, zabierał ze sobą na wieś, tam pomagali w sprzedaży obrazków, których był dostarczycielem, a także cudownego leku, w postaci kropli miętowych. Interes szedł dobrze, zasilając naszą skromną kasę klubową. Pozostałych zawodników oraz członków wspierających angażował do kina - najczęściej "Apollo", gdzie odstawialiśmy ilustrację muzyczną, gdyż trzeba o tym pamiętać, ze w tym czasie filmy były nieme, a jedynie cały efekt uzyskiwany był przy akompaniamencie m.in. fortepianu. W tej to formie w tym czasie można było zebrać jakie takie fundusze, które m.in. potrzebne były na wyjazdy. Mając zaproszenia do Łańcuta, Sędziszowa, Strzyżowa, czy gdzie indziej, kwoty przejazdu musieliśmy pokrywać z własnej kasy. Na gospodarzach ciążył jedynie obowiązek wydania "bankietu", na który składał się zazwyczaj razowiak, masło, ser, kwaśne mleko. To musiało wystarczyć dla chcących grać w piłkę nożną. O rzeczach tych wspominam specjalnie by, obecni piłkarze dowiedzieli się w jakich warunkach powstawały pierwsze zręby rzeszowskiego piłkarstwa.

Prócz nowej piłki, która zakupiona została za ciężko zapracowane pieniądze opiekun nasz już wówczas rozwiązał sprawę tak dzisiaj modnego dożywiania. Miejscem zbiórek zawodników był sklep kolonialny Tomsa., mieszczący się przy ul. 3 Maja, gdzie przy "kuflu" dużego zsiadłego mleka z dodatkiem sera szwajcarskiego rozstrzygały się sprawy sportowe.
Wieczorem bywało różnie. Czasami kino, od czasu do czasu przyjezdny teatr, ale to były "owoce" zakazane dla ówczesnej młodzieży. Najczęściej jednak chodziliśmy na ul. Gałęzowskiego 18, gdzie mieściła się znana mordownia Finkla. Tam okupowaliśmy całymi godzinami bilard.
Tymczasem na naszej łączce życie powracało na normalne tory. Oczekiwaliśmy tylko na upragnione spotkanie z "Resovią". Do pojedynku jednak nie doszło, lecz w zamian otrzymaliśmy inne niemniej poważne "zamówienie" - a mianowicie dostaliśmy zaproszenie na rozegranie zawodów z reprezentacją internowanych w Łańcucie ukraińców - tzw. "petlurolowców". Radość był o tyle duża, że był to pierwszy oficjalny występ o charakterze międzynarodowym jaki rozegrała rzeszowska drużyna w tym okresie. zaszczyt ten przypadł właśnie nam - Sparcie. Spotkanie zakończyło się naszym zwycięstwem 7:1.

Wiosną 1920 roku - nowa sensacja, "Resovia" rozbiła namioty na rzeszowskich błoniach, nosząc się nawet z zamiarem wybudowania w tym miejscu własnego stadionu. To oczywiście było nawet na rękę. Mając teraz boisko pod nosem chodziliśmy pilnie podglądać przeciwnika, korzystając prócz tego z boiska pod nieobecność właściciela. Boisko to nie było już nędzną łączką, porośniętą ostami, lecz wolną przestrzenią o fantastycznych rozmiarach. Największą jednak radość sprawiły nam prawdziwe bramki z drucianą siatką. Niestety w dalszym ciągu nie mogliśmy zmierzyć się z "Resovią", ale staliśmy się pilnymi jej uczniami.
Rok 1921 zastaje nas wszystkich w szeregach "Resovii". Zaciąg odbył się szybko bez ceremonii. Ulubieńcem młodzieży był w tym czasie Pieciu Walenia - prawy pomocnik, który jednym małym powiedzonkiem zapędził nas do Resovii. "Ciarachy" - przemówił do nas - "dosyć tej zabawy. Jutro chcę was tu wszystkich widzieć na treningu".  To wystarczyło, by stać się wiernym członkiem Resovii i jej zawodnikiem.

***

Z całej tej "ferajny" tylko ja jeden otrzymałem przydział do rezerw tzn. do I-A, pozostali do drużyny II, względnie do zespołu juniorów. W rezerwie zagrałem wszystkie spotkania w ramach mistrzostw klasy C nowoutworzonego podokręgu rzeszowsko - jasielskiego. Zajęliśmy wówczas pierwsze miejsce.
 Zbliżał się koniec sezonu, a wraz z nim oficjalne jego zakończenie. Do Rzeszowa zjechała krakowska "Sparta" ze wszystkimi swoimi "asami", a więc Czulakiem - pamiętnym z występów "20" - dalej Trzeckim, Przybyłą i braćmi Wójcikami na czele. Zapowiadał się więc bardzo ciekawy mecz. Chcąc się z bliska przyjrzeć renomowanym piłkarzom, zaszedłem jak zwykle do baraku, który służył wówczas  za szatnię dla "Resovii". Niespodziewanie zostałem zawezwany do kierownika sekcji piłkarskiej - wielkiego przyjaciela młodzieży - inż. Bolesława Miaskowskiego, który powiedział krótko - "masz się rozbierać będziesz grał".
Stałem jak gromem porażony, nie wiedząc dosłownie co ze sobą zrobić - zdecydowałem się wreszcie na ucieczkę. W sieni jednak popadłem na Małeckiego - masywnego obrońcę "Resovii", który na siłę "wtaszczył" mnie z powrotem do środka. Ze łzami w oczach broniłem się jak mogłem przed "nieszczęśliwym" występem, jednak nic nie pomogło - słowo rzekło się i mimo ogromnej tremy i wielkiego strachu zdecydowano, że muszę grać. Dopiero przy dobieraniu butów zaświtała na moment słaba nadzieja na uwolnienie się z tej opresji. Żaden bowiem z butów nie pasował na moje nogi - wszystkie były przynajmniej o dwa numery za duże. Jednak i na to znaleźli rozwiązanie - wpakowali po prostu słomę do butów i z takim "ładunkiem" kazano mi iść na boisko. Cóż było robić - wyszedłem - a trzeba wiedzieć, że miałem wtedy niespełna 14 lat.

No i jakoś poszło. Mecz zremisowaliśmy 1:1, co było dla nas dużym sukcesem - mnie zaś udało się strzelić tę jedną wyrównującą bramkę. Radość odczuwałem wprost szaloną, która niestety szybko gdzieś uleciała pod wpływem słów Małeckiego - "ale mi bramka - nigdy byś bratku jej nie strzelił, gdybyś mu tą sieczką oczu nie zaprószył."
powiedzenie to było dla mnie bolesne, ale jak dowiedziałem się później , miało ono być lekarstwem na "sodową wodę", która mogła mi uderzyć do głowy.
I tak rozpoczęła się moja prawdziwa kariera sportowa. W barwach "Resovii" grałem przez okres 5 lat, biorąc udział we wszystkich prawie spotkaniach.

Program był bardzo bogaty i urozmaicony. Prócz mistrzostw okręgowych, graliśmy prawie ze wszystkimi drużynami Krakowa, Bielska i Lwowa. Nie obce również były nam drużyny zagraniczne. Na sprowadzenie takiego MAFC Budapeszt, Hakoahu Gratz, czy Herty z Wrocławia - nie każdy w tym czasie mógł sobie pozwolić. Nie chodziło wyłącznie o finanse, z którymi nie zawsze było najlepiej, ale przede wszystkim o pewien poziom techniczny, jaki "Resovia" wówczas bezsprzecznie reprezentowała. A to było najważniejsze.
O wartości naszej może zaświadczyć najlepiej fakt, że wiosną 1924 roku zostaliśmy zaproszeni przez ówczesnego mistrza Polski LKS "Pogoń" do Lwowa, na rozegranie towarzyskiego spotkania. Miało to swoją wymowę. Prócz wyjazdu do Lwowa, graliśmy jeszcze w Lublinie, Stanisławowie i Stryju, a jesienią 1923 roku szykował się nam wyjazd do "Warszawianki", który niestety sparaliżowała wczesna zima. To jest jak na ówczesne czasy przebogata historia.
Lata 1921 i 1922 to właściwie szukanie form szkoleniowych, konsolidacja zespołu, który dopiero w 1923 r. wypłynąć miał na szerokie wody. Niemniej jednak juz wtedy grywaliśmy dużo i to z drużynami niejednokrotnie bardzo wysoko notowanymi. Atrakcją sezonu 1922 roku był przyjazd do Rzeszowa krakowskiej A- klasowej Jutrzenki ( w tym czasie A klasa była najwyższą klasą w Polsce), która grając z okazji setnego meczu Olka Towarnickiego musiała się dobrze napocić, by wygrać z nami 1:0. weźmy taki BBSV z Bielska - a więc jedną z czołowych drużyn okręgu bielskiego - mógł mówić o szczęściu, że wyjechał z Rzeszowa z wynikiem 1:1. Warto nadmienić, że BBSV uplasował się na trzeciej pozycji tuż za "Cracovią" i "Wisłą".
Jak z tego widać są to wyniki, których nie powstydziłaby się żadna obecna drużyna krajowa. Szkoda tylko, ze historia ta jest "zazdrośnie" gdzieś ukryta w lamusie, czy też szafach klubowych, zamiast być udostępnioną szerszemu ogółowi.

Wspominając mistrzostwa okręgowe - nie sposób jest zamilczeć o "Tarnovii", która wzorem "Resovii" nie może odnaleźć właściwego jej miejsca w wielkiej rodzinie sportowej.
Otóż najgroźniejszym - a właściwie jedynym konkurentem do I miejsca (graliśmy do 1925 roku w podokręgu tarnowsko - rzeszowskim) była zawsze "Tarnovia". Rokrocznie zabierała nam tytuł mistrza sprzed nosa, mimo że byliśmy dla niej równorzędnym przeciwnikiem. Równe trzy lata trwała obopólna rywalizacja, kończąca się zawsze trzecim spotkaniem na neutralnym boisku. Niestety w końcowym rozrachunku zawsze górą była "Tarnovia".
W roku 1922 boisko "Cracovii" było miejscem pierwszego dodatkowego spotkania, które zakończyło się zwycięstwem 2:1. Mecz ten graliśmy bardzo nerwowo, przytłoczeni wielkością krakowskiego stadionu, jak również niesamowitym dopingiem tarnowskich kibiców. W zawodach tych "Resovia" wystąpiła w następującym składzie: Górski, Górecki, Małecki, Bommer, Piątek, Walenia, Brydak (Aleksander), Tułecki, Bem, Maurer, Opolski. A więc wystąpiliśmy bez Towarnickiego i Heubluma.
Po tej przykrej porażce, w roku następnym stanęliśmy do drugiej z kolei decydującej rozgrywki. Tym razem miejscem spotkania był Rzeszów i boisko "Bar-Kochby". Ten ze wszech miar pechowy mecz "Resovia" zmarnowała, powołując wprawdzie pod broń najlepszych zdaniem ówczesnego kierownictwa zawodników. W spotkaniu tym wystąpili - Górski, Górecki, Małecki, Bobula, Piątek, Walenia, Tułecki, Heublum, Maurer, Towarnicki, Opolski. Oto aktorzy smutnego w skutkach wydarzenia. Czy takie zestawienie składu było najszczęśliwsze? Trudno teraz po tylu latach oceniać. Uważam jednak, że nie było ono najlepsze. Tułecki nigdy nie grał na skrzydle. Towarnicki zaś od roku nie miał kontaktu z drużyną. stawiano wyłącznie na nazwiska i to się zemściło.
początek meczu nie zapowiadał tak fatalnego zakończenia. kiedy w 7 minucie strzeliłem bramkę - nikt z obecnych nie przypuszczał, że możemy zejść z boiska pokonani. A tak się niestety stało. dwa kolejne "karne" w fatalny sposób spudłowane przez Góreckiego i następnie Heubluma - zadecydowały o wyniku. I znowu na rok czasu "musieliśmy" pożegnać się z mistrzostwem.
Rok 1924 zastaje nas w jeszcze dogodniejszej sytuacji. Graliśmy znów w Rzeszowie (drogą losowania) i to w dodatku na własnym boisku. No nareszcie - do trzech razy sztuka - myślano. Niestety i tym razem drużyna "Tarnovii" zeszła niepokonana z zielonej murawy, obnażając przy tym nasze słabe przygotowanie taktyczne. O tym mieliśmy najmniejsze pojęcie, w przeciwieństwie do gości, których w tym okresie przygotowywał środkowy napastnik "Cracovii" - Kałuża. Jeszcze na parę minut przed zakończeniem spotkania prowadziliśmy 2:1, by w końcowym efekcie przegrać 2:3.
takim oto smutnym finałem zakończyły się dla nas trzyletnie zmagania z "Tarnovią", która w efekcie weszła do klasy A.
Z innych drużyn, biorących udział w mistrzostwach jedynie jasielscy "Czarni" byli niezwykle groźnym przeciwnikiem, szczególnie na własnym boisku - na tzw. "targowicy". Dopiero klęska poniesiona "u siebie" w Jaśle w stosunku 0:5 (grałem wówczas na środku pomocy), utwierdziła naszą hegemonię, nad piłkarstwem jasielskim. A oto skład "Resovii", w jakim wystapiła w tym wyżej wspomnianym meczu: Szymański, Pęcak, Kuśtek, Bać, Maurer, Kubisty, Brydak, Małodobry, Heublum, Złamaniec, "Sztangiel" (Józef Mac).
dalszym naszym partnerem - chociaż w mniejszym już stopniu atrakcyjnym - jak wyżej wymieniono - był tarnowski "Samson", który mimo posiadania w swym składzie kilku wartościowych jednostek, wiele nie zdziałał. To samo odnosi się do rzeszowskiej "Bar-Kochby", która poziomem pozostawała daleko w tyle. Z licznych "bojów" stoczonych z "biało-niebieskimi" (w takich bowiem kolorach występowała "Bar-Kochba") szczególnie dwa utkwiły mi w pamięci.

***

Pierwszy z nich odbył się wiosną 1923 roku na boisku "Resovii". Zakończył się wysoką porażką "Bar-Kochby" 10:1. Bohaterem tego spotkania był wówczas Bem, grający na środku ataku. Sam strzelił 8 bramek. Drugi mecz odbył się na boisku "Bar-Kochby" w 1924 lub 25 roku - dokładnie już nie pamiętam. I tym razem w zespole niebieskich grali studenci studiujący w kraju i nawet zagranicą, na pozycji środkowego pomocnika grał Klarnet, przybyły do kraju aż z Francji. Mecz wygraliśmy 5:1.
 W późniejszych latach dołączyła się do rozgrywek tarnowska "Jutrzenka", która wraz z rzeszowskim "Samsonem" tworzyła parę zdecydowanych outsiderów. To samo zresztą można powiedzieć i o "Wisłoce", która po utworzeniu w 1925 roku nowego - ale zaledwie rok działającego podokręgu rzeszowsko - dębicko - jasielskiego mocno się z punktami borykała.

Chcąc dać całkowity obraz rzeszowskiego piłkarstwa, nie wolno również pominąć 2 zespołów jakie w tym czasie działały. Pierwszym była "Rzeszowianka" - drużyna kolejowa, która powstała z inicjatywy Władysława Sapety. "Rzeszowianka" zasadniczo była zespołem grającym wyłącznie dla własnej przyjemności. Grywali tam "starsi panowie" - m.in. Dęcikowski, Paduchowski, Mazur - a więc piłkarze bez większych aspiracji sportowych.
Drugim zespołem był "Wisłok". Z tą drugą drużyną było zupełnie inaczej. To był już klub, drużyna młoda rokująca wówczas jak najlepsze nadzieje. Po kolejnych sukcesach w klasie C, później w B, zaistniała realna szansa dalszego awansu. Niestety brak własnego boiska i perspektywa dalekich wyjazdów - były poważną przeszkodą. W rezultacie po 2 kolejnych niestawieniach się na boiskach przeciwnika, drużyna ta odpadła z dalszych rozgrywek.
Duzym sukcesem "Wisłoka" było dojście wraz z "Resovią" do finału pucharu Rzeszowa, jaki odbył się wiosną 1926 roku. Do rozgrywek tych stanęły wtedy wszystkie drużyny Rzeszowa - "Resovia", "Bar-Kochba", "17 p.p.", "22 p. ułanów", "Wisłok" i "Samson". Mecz finałowy "Resovia" - "Wisłok" nie przyniósł rozstrzygnięcia, co było wielką niespodzianką i dla wszystkich zaskoczeniem.
Dodatkowe spotkanie odbyło się dopiero w zimie - 6 grudnia. Zwyciężyła wprawdzie "Resovia" 1:0, ale właściwie dopiero po kontuzji bramkarza Saneckiego, którego zastąpił obrońca Prokop. Reprezentacyjny skład "Wisłoka" w tym czasie przedstawiał się następująco: Sanecki, Prokop, Lichota, Duljan, Rybowicz, Ślusarz, Mach, Podróżek, Zieliński, Trzeciak, Kotowicz. Później dołączyli do nich - Senejko, Haber i Kluz.

Jak widać, to prócz zawodów mistrzowskich oraz tzw. przyjacielskich, modnymi wówczas były spotkania międzymiastowe o słynną "wazę prof. Żeleńskiego". Lwów staczał boje z Krakowem równe 10 lat. Również znane były spotkania jednorazowe, w których brała udział również "Resovia"  Jedno z takich - z Nowym Sączem - jakie odbyło się na boisku "Tarnovii" dostarczyło sporo emocji. Stawka była wysoka, gdyż w razie wygrania, czekał nas finał z Krakowem, fundatorem pucharu.
W normalnym czasie wynik brzmiał 3:3 - a zarządzona dogrywka 2x15 minut nie dała upragnionego rozwiązania. Zaczęliśmy "puchnąć", gdyż trzeba wiedzieć, że graliśmy pod koniec meczu w "10", wskutek zejścia kontuzjowanego Heubluma, a regulamin nie przewidywał żadnej wymiany. Ostatecznie zmęczeni i zdenerwowani, brakiem jednego zawodnika przystąpiliśmy do trzeciej - 30-minutowej dogrywki "Górale" zaatakowali nas gwałtownie. A jednak wytrwaliśmy. Bramka zdobyta przeze mnie dała zwycięstwo - a z nim zasłużone miejsce w finale.
Finał z Krakowem przegraliśmy - jak było do przewidzenia, lecz wynik 1:0 to naprawdę zaszczytny dla nas rezultat, biorąc pod uwagę, że mieliśmy w kościach ciężkie poprzednio spotkanie, oraz brak atutowego napastnika, jakim był bezsprzecznie Heublum.
 

        
Drużyna Resovii z 1924 r. W górnym rzędzie od lewej: Bać, Kula, Kubisty, Opolski, Kuśtek. Siedzą: Tułecki, Górecki, Szymański, Maurer, Heublum
 foto: arch. resoviacy.pl


Do najpopularniejszych zespołów rokrocznie przyjeżdżających do Rzeszowa, należał krakowski "Wawel" (drużyna braci Seichterów, Jesionki) oraz "Lechia" ze Lwowa. I tak, jak "Wawel" dawał sobie na ogół z nami radę, tak znowu "Lechia" obowiązkowo z kwitkiem powracała do Lwowa.
Pierwsze spotkanie z "Lechią", jakie odbyło się wiosną 1923 roku, w żadnm wypadku nie zapowiadało końcowego wyniku. W niespełna 15 minut, trzy razy piłka znalazła drogę do siatki Górskiego. Zapowiadało się więc na katastrofalną porażkę. Nie zawiedliśmy jednak rzeszowskiej publiczności ... wygraliśmy 6:3. Mecz ten to popisowy numer lewej strony ataku: Opolski, Maurer (szczególnie po przerwie) - która w sumie strzeliła aż 5 bramek.
Dwukrotnie jeszcze "Lechia" zmierzyła się z nami, lecz zawsze przegrywała.
Pisząc o tych drużynach nie można pominąć "Polonii" Przemyśl - jedynej krajowej drużyny, której przez cały czas mojej kariery nie strzeliłem ani jednej bramki. "Polonia" bezwzględnie była w tym czasie lepsza od nas, a sporadyczne remisy czy nawet zwycięstwa - wcale nie zmieniały tej sytuacji. Pamiętać również należy o tym, że "Polonia" była jedną z niewielu drużyn, która potrafiła wygrać z lwowską "Pogonią" 1:0, co było sensacją na miarę ogólnokrajową. Wkrótce doszły dalsze sukcesy polonistów. Szczególnie dwa wartościowe remisy miały wtedy swoją wielką wymowę. Pierwszy z nich to 3:3 uzyskany z Turkami, powracającymi z zawodów międzynarodowych z Łodzi. Drugi niemniej zaszczytny bo 2:2 uzyskany z "Hakoahem" z Wiednia, drużyną wysoko notowaną na piłkarskim rynku. Nie na darmo zresztą nazwano Przemyśl "polską Barceloną", gdyż wygrać tam było wielką sztuką.
Skład "Polonii" Przemyśl, z jakim pierwszy raz zetknąłem się na zielonej murawie wyglądał następująco: Weis, Hurło, Duda, Hubariw, Moskalewicz, Petzold (Ekiert), Menczak, Wochanka, Dobrzanski, Wolstał, Migiel.

Niecodziennym wydarzeniem dla światka sportowego był przyjazd do Rzeszowa "Cracovii na otwarcie "nowooparkanionego" boiska przy ul. Przybyszowskiej obecnie Krakowskiej. Dla "Cracovii" była to zarazem ostatnia próba przed wyjazdem na słynne tournee do Hiszpanii, dlatego też przyjechała do nas w pełnym składzie. Wyglądał on wówczas następująco: Przeworski (Popiel), Pychowski, Fryc, Strycharz, Styczeń, Synowiec, Ziemiański, Rejman III, Kałuża, Chruściński, Sperling, a więcw swoim reprezentacyjnym zestawieniu jedynie bez Cikowskiego i Gintla. Magnesem, który oczywiście przyciągnął publiczność był m.in. Kałuża. "Resovia" zagrała w takim oto zresztą normalnym składzie: Górski, Górecki, Małecki, Walenia, Piątek, Dudek, Drozd, Tułecki, Maurer, Kruczek, Opolski.
Potoczyła się gra, jakiej Rzeszów do tej pory nie widział. Na precyzyjną technikę "Cracovii" odpowiedzieliśmy kolosalną wprost ambicją i chęcią wywalczenia jak najkorzystniejszego wyniku, co się nam częściowo udało.
Pierwszą bramkę zdobył niespodziewanie Kruczek, wśród niesamowitego aplauzu publiczności. To nas zdopingowało. Zaczęliśmy silniej naciskać.

***

Na swoją kolejkę nie czekałem długo, bo oto po dokładnej centrze kpt. Drozda - "wolejem", po raz drugi umieściłem piłkę w siatce Przeworskiego. Nie będę opisywał tego co co działo się na wypełnionym po brzegi stadionie. W każdym razie zanosiło się podczas meczu z "Cracovią" na wielką niespodziankę i sensację. Do niej jednak nie doszło... bo "Cracovia" po otrząśnięciu się z tej naszej chwilowej przewagi, wygrała spotkanie aż 6:2.
z ta drugą bramką strzeloną przeze mnie wiąże się bardzo humorystyczne zdarzenie. Otóż po tym strzale na siedzących miejscach rozległ się silny trzask - to złamała się ławka pod siedzącym na niej prezesem "Cracovii" dr Edwardem Cetnarowskim ważącym bez mała 130 kg (za prawdziwość tego zdarzenia nie biorę jednak odpowiedzialności. Być może, ze była to jedynie złośliwość. W każdym razie mówiono o tym dłuższy czas).
Mecz ten był dla mnie pamiętny jeszcze z innej przyczyny. Zostałem wciągnięty na listę "przyszłych" zawodników "Cracovii".

Rok 1924 rozpoczęliśmy wyjazdem do "Pogoni" Lwów. Śpiewająca publiczność i okropna trema - oto wrażenia jakie odniosłem z tego spotkania. Nic też dziwnego, że kiedy znalazłem się sam na sam w idealnej sytuacji strzałowej pod bramką lwowską, zobaczyłem 3 bramki, 3 piłki, 3 Mietków Kucharów. I tak straciłem jedyną szansę strzelenia bramki "mistrzowi".
Mecz ten przegraliśmy 0:4. "Pogoń" grała wówczas w następującym składzie: M. Kuchar, Olearczyk, Ignarowicz, Sznajder, Wójcicki, Gulicz, Juras, Bacz, W. Kuchar, Garbień, Słonecki.
Spotkanie rewanżowe, rozegrane w jesieni 1924 roku przyniosło prócz porażki 0:6, cenne materiały do rozważania nad stylem gry. Style gry "Cracovii" i "Pogoni" były różne. Gra "Cracovii" być może była miła dla oka, "Pogoni" natomiast bardziej skuteczna.
W tym samym roku mieliśmy okazję do zmierzenia się z trzecim niemniej wielkim zespołem, jakim była w owych czasach "Wisła" Kraków. Drużyna "białej gwiazdy" - powracająca z jubileuszu "Czarnych" omal, że nie potknęła się na nas. Honor ich uratował problematyczny karny. Jednak sam wynik 2:2 to duży sukces - szczególnie Józka Heubluma, zdobywcy obu bramek. W tym czasie w "Wiśle" grał H. Rejman.
Po tym meczu pierwszy raz zaproszony zostałem przez zarząd klubu do cukierni Lewickiego przy ul. 3 maja na ciastka i lody. Było to, że tak powiem - oficjalne wprowadzenie mnie w "szeroki świat".

Pod koniec roku szkolnego szykował się nam atrakcyjny wyjazd do stanisławowskiej "Rewery", gdzie mieliśmy rozegrać dwa spotkania - mecz i rewanż. Ze względu jednak na konieczność "gwałtownego" poprawienia noty, wyjazd ten mi nie odpowiadał. Z drugiej strony, żal było zrezygnować z dalekiej podróży. Cóż było robić? O jakimkolwiek zezwoleniu w tym czasie nie mogło być mowy. Pozostawało jedyne wyjście... ucieczka. I tę wybrałem. Końcowy efekt tej wielce nie przemyślanej przeze mnie eskapady, była - poprawka z niemieckiego, dalej śmiertelna obraza profesora, a przede wszystkim wiele nieprzyjemności domowych ze strony rodziców.
Pierwszy mecz rozegraliśmy w fatalnych warunkach - ze względu na nasze żołądkowe dolegliwości. Rezultat był taki, że raz po raz, któryś z nas opuszczał plac gry... Mecz przegraliśmy 1:2, grając w następującym składzie: Górski, Górecki, Małecki, Walenia, Piątek, Bobola, Pitro, Heublum, Maurer, Iwanicki, Opolski.
Na drugi dzień - wypoczęci i dostatecznie odświeżeni wygraliśmy 3:0. W Stanisławowie byłem pierwszy raz w życiu w nocnym kabarecie !
Wakacje wraz z kolegami spędzałem na obozie PW i WF w Skolem, gdzie pod kierownictwem por. Bema - wyrastały nowe kadry wygimnastykowanych i zahartowanych piłkarzy. Podstawą obozowego programu była gimnastyka, następnie lekka atletyka no i częste wycieczki po górach, co wyrabiało przede wszystkim kondycję.
Również często grywaliśmy w piłkę przeważnie z zespołami pokrewnych obozów. Niemniej miejscowe drużyny chętnie służyły nam za przeciwników. Po 2 miesiącach rozkosznej "laby" powróciliśmy do domów "odremontowani", a co najważniejsze jeszcze mocniej scementowani. Tworzyliśmy wówczas naprawdę kolektyw doborowych kolegów.

W tym samym roku "zafasowałem" pierwszą dyskwalifikację klubową. Sprawa na pozór była błaha. Chodziło wyłącznie o zasadę! Otóż mieliśmy grać z krakowską "Olszą". Opuściłem to spotkanie bez opowiedzenia się, udając się na zawody międzynarodowe do Krakowa. O i to wszystko. Za te niesubordynację zostałem odsunięty od gry na dwa tygodnie. "Nijako" było mi, tym bardziej, że zbliżały się dwudniowe święta, a z nimi zapowiedziane 2-dniowe odwiedziny krakowskiej "Sparty". Nie pomogły ani prośby, ani też wołanie widowni. Zarząd stał twardo na swym stanowisku.... - nie grałem.
Spotkanie to przegrała "Resovia" 0:1. Na drugi dzień rano uchwalono - pod naciskiem opinii i kierownictwa sekcji - dopuścić mnie do gry - zamieniając karę 2-tygodniowej dyskwalifikacji na ostre napomnienie. Postanowiłem teraz skorzystać z sytuacji i dla odmiany "odgryźć" się na zarządzie.
Na stadion przyszedłem w ostatniej chwili - i tu dowiedziałem się o powziętej uchwale (0 jej zmianie wiedziałem już wcześniej). Niestety, wyłonił się nowy problem. Co zrobić ze sprzętem? Leżał wprawdzie przygotowany, ale u mnie w domu! Szybko podstawiono bryczkę i rozkazano gnać do domu. Otrzymałem jak z tego wynika, wystarczające zadośćuczynienie. Mecz ten wygraliśmy 3:1. strzeliłem wówczas 2 bramki.

foto: Włodzimierz Maurer 1935 r.
foto: A. Pelc, arch. rodzinne

Rok 1925, to w pierwszym rzędzie gruntowne odmłodzenie drużyny. Ze starej "wiary" ubyli: Górski, Górecki, Małecki, Walenia, Piątek, Bem, Drozd i Towarnicki - pod koniec sezonu - Kruczek, Tułecki i Tosiek Opolski, Heublum już wcześniej wyemigrował do Krakowa. Myślałby ktoś, że po takiej "czystce", "Resovia" przestała istnieć. Nic podobnego. Pozostało zaplecze - własny narybek. Następcy wysłużonych "repów" - to młodzież Rzeszowa - "starzy" znajomi z "Pogoni", "Ursusa", czy innej "Sparty", którzy okrzepli w barwach "Resovii". Drużyna w nowym zestawieniu przedstawiała się następująco: Adam Szymański, Władysław Pęcak, Stanisław Kuśtek, Józef Bać, Jan Kołodziej, Henryk Kubisty, Aleksander Brydak, Mieczysław Małodobry, Włodzimierz Maurer, Władysław Złamaniec, Mieczysław Dziedzic.
Znów ruszyła w bój, może nieco z mniejszym rozmachem nowa generacja. W mistrzowskich spotkaniach - po odejściu "Tarnovii" - nie mieliśmy właściwie przeciwnika - gorzej natomiast bywało z towarzyskimi kontaktami. Nowe tarcia w zarządzie klubu - który nie doceniał potrzeby liczniejszych kontaktów - były powodem wolniejszego rozwoju młodej drużyny. Tak w życiu bywa, że dobre chęci nie zawsze idą w parze ze znajomością zagadnienia.
Wypadki "majowe" 1926 roku zahamowały do pewnego stopnia ruch sportowy - na naszym bogatym w historię, lecz jakże ubogim w działaczy sportowych - terenie.

***

Dość wspomnieć skład osobowy każdorazowych zarządów (mowa o ówczesnych zarządach Resovii), by ze "świeczką" szukać profesora czy też nauczyciela. A przecież z tego grona na innych terenach wyrośli znani działacze, krzewiciele kultury fizycznej i sportu, jak Weisenhof - autor pierwszego podręcznika o piłce nożnej - dalej kurator Wyrobek, prof. Rudolf Wacek i działający do dnia dzisiejszego na terenie Krakowa prof. Tadeusz Dręgiewicz. - Są to ludzie ściśle związani z historią polskiego sportu.
A jak było w Rzeszowie? U nas w tym czasie panowała martwota, a wprost kołtuneria. Tak, a nie inaczej można nazwać tę obojętność, jaka cechowała w tym czasie rzeszowskie władze szkolne. Być może, że bano się - jak większość młodzieży szkolnej - księdza "kanonika".

Po zdaniu matury stałem się wreszcie wolnym człowiekiem. Teraz już z całym spokojem mogłem pomyśleć o sobie, o swojej umiłowanej drużynie. Trenowałem teraz bardzo intensywnie, ćwicząc szczególnie strzały, które w tym czasie były największym moim atutem - moją specjalnością.
W połowie lata zostałem wypożyczony do Tarnowa, celem wzmocnienia drużyny w rozgrywkach pucharowych z Krakowem. Reprezentacja podokręgu opierała się właściwie na "Tarnovii", zasilona była jedynie moją osobą. Grałem wówczas na prawym łączniku w towarzystwie MikulskiegoJachimka, Smoczka i Zdzisława Nowaka (były mistrz w skoku w dal). Mecz wygraliśmy 3:1. Czułem się doskonale w takim towarzystwie.

        
Drużyna Resovii 5 sierpnia 1926 r., stoją od lewej: inż. Miaskowski, Opolski, Górecki, Maurer, Heublum, Brydak, Bać, Kuśtek, Tułecki, Olszynka, Szymański, Kubisty
foto: A. Pelc, archiwum rodzinne


Jesienią 1926 roku opuściłem Rzeszów, by znów po rocznej przerwie spowodowanej służbą wojskową w Podchorążówce Piechoty - stanąć chociaż na krótko - na rzeszowskiej zielonej murawie. Z rozegranych w tym czasie meczów chciałbym przypomnieć tylko ten jeden, który w zasadzie zadecydował o późniejszej mojej karierze sportowej.
Graliśmy wtedy na boisku "Bar-Kochby", mając za przeciwnika jarosławski "AZS". Było to bardzo dziwne spotkanie. Do przerwy mimo naszej dużej przewagi wynik był bezbramkowy. Zaraz po przerwie jarosławiakom udało się strzelić bramkę z karnego i wówczas dopiero rozpoczęło się generalne "lanie". Bramki posypały się jak z rogu obfitości, pod koniec spotkania naliczyliśmy ich 11:1. Na tych zawodach objąłem  funkcję strzelca wyborowego (z ilością 8 bramek) i to jak zaznaczyłem na wstępie zadecydowało! Propozycja odnośnie mojej osoby wyszła może później, tak że na razie o niej jeszcze nie wiedziałem. Otrzymałem za to inną zupełnie zresztą niewinną "ofertę", mianowicie zasilenia "Tarnovii" w jej rozgrywkach końcowych. W tym właśnie roku nastąpił w piłkarstwie naszym rozłam, powstała obok istniejącego już PZPN tak zwana liga istniejąca zresztą do dnia dzisiejszego. Większość "niezadowolonych" okręgów opowiedziała się za "nowotworem". PZPN pozostał wierny jedynie Kraków- jego dawna siedziba, ale już bez "Wisły" i żydowskiej drużyny "Jutrzenki". Pozostałe kluby kontynuowały dalej swoje normalne mistrzostwa. "Tarnovia" grająca teraz w "A" klasie, miała obok "Cracovii" największe szanse na zajęcie I względnie II miejsca w tabeli. Gorzej było ze składem - a właściwie, po odejściu z napadu Smoczka, do krakowskiej "Garbarni" - miałem zastąpić go właśnie na środku ataku. Zarząd "Resovii" nie czynił specjalnych sprzeciwów, tym bardziej, że po zakończeniu własnych rozgrywek i tak miałem zamiar przenieść się do Krakowa.
W "Tarnovii", która w efekcie zajęła II miejsce po "Cracovii" grałem wszystkie cztery spotkania. Szczególnie jedno z nich ze "Zwierzynieckim" jakie rozegraliśmy na boisku "Makkabi" pod Wawelem, przyniosło - jeżeli chodzi o moją osobę - kompletne rozczarowanie. mimo, że wygraliśmy je 2:1. Na tych zawodach zetknąłem się po raz pierwszy na boisku z zupełnie innym światem. Oprócz ordynarnych wyzwisk i polowań na kości niczego więcej nie można się było dopatrzeć. Wychowany w zupełnie innych warunkach - przede wszystkim  zaś poszanowaniu godności swojego przeciwnika - doznałem  jak zaznaczyłem - bardzo nieprzyjemnego rozczarowania. Nie przypuszczałem, że w przyszłości doznam, z kolei po stokroć większej przykrości, od tej, która mnie wówczas spotkała.

W Krakowie zetknąłem się ze Stefanem Niedzielskim, Byłym zawodnikiem "Tarnovii", który z miejsca zajął się moją osobą. Tu też w niedługim czasie dzięki właśnie niemu - znałem już większość młodszych piłkarzy. Chodziło teraz o "wejście" do klubu do II drużyny. Nie przypuszczałem zupełnie, że zarząd "Cracovii" ma w stosunku do mnie jakieś swoje sportowe "kalkulacje". I to było początkiem mojego końca w "Cracovii".
Zaszedłem na trening II drużyny "Cracovii", gdzie niespodziewanie zaskoczony zostałem pytaniem - "czy chce trenować dzisiaj, czy jutro na dużym stadionie." Było to nieoficjalne przyjęcie do I drużyny. Nie będę też opisywał tego, co działo się ze mną w momencie formalnego przyjęcia. Wystarczy jeśli dodam, że nie potrafiłem "gęby" otworzyć.
Otworzył ją za to kapitan II drużyny, odpowiadając wbrew zresztą moim oczekiwaniom, w sposób nadzwyczaj obelżywy: "no przecież mistrzunio z Rzeszowa wolał będzie trenować na dużym stadionie". To mnie zabolało. Nie pamiętam co mu odpowiedziałem na to. Pamiętam jednak doskonale - jak po ucieczce z niegościnnego stadionu "Cracovii" rozbeczałem się na krakowskich Błoniach. Przez kilka dni nie mogłem się wprost uspokoić. Wykłady zarzuciłem zupełnie - po prostu ze wstydu bałem się wyjść na ulicę. "Cracovia" przestała dla mnie istnieć, pragnąłem jedynie "zemsty" i to za wszelką cenę.
Będąc w takim rozgoryczeniu, odwiedził mnie wraz z kolegami Smoczek, który już na dobre zadomowił się w Krakowie w tamtejszej "Garbarni". Przy "lampce" czystej (napój dla mnie dotychczas nieznany) - zaczęto namawiać mnie do "Garbarni". Od tego momentu spotykaliśmy się dość często - za często nawet, jak przystało na sportowców.
Na szczęście nadeszły święta, a z nimi wyjazd do domu, do Rzeszowa. Przyjazd ten zadecydował właściwie o dalszych moich losach. Podczas pobytu otrzymałem właśnie za pośrednictwem por. Barana konkretną propozycję przeniesienia się na stałe do Lwowa - do tamtejszej "Pogoni". Z propozycji tej skorzystałem.

***

Józef Garbień - Pogoń Lwów
foto: Księga Pamiątkowa LKS "Pogoń"
Po Nowym Roku 1928 wyjechałem do Lwowa. Po przybyciu przyszły pierwsze refleksje oraz obawy przed zbyt ryzykownym przedsięwzięciem, którego podjąłem się tak niespodziewanie. Na wycofanie się nie było już czasu. Zostałem we Lwowie.
W wirze lwowskiego życia minęły dość szybko początkowe obawy, tym bardziej, że przyjęcie, jakie zgotowali mi nowi gospodarze różniło się znacznie od krakowskiego. W klubie oprócz działaczy, poznałem słynnego dr Garbienia, ówczesnego kapitana pierwszej drużyny "Pogoni", który był mile zaskoczony moim przyjazdem do Lwowa.
We Lwowie zamieszkałem na Kleparowie u pewnego chorążego 40 pp, z którym przeżyłem pierwszy swój okres wielkomiejskiego życia. Zima 1928 roku dała się nam porządnie we znaki, tym bardziej, iż obaj byliśmy kiepskimi gospodarzami.
Nie mieliśmy zresztą wiele czasu. Ranek nas wypędzał, wieczór zapędzał do chałupy. Kulminacyjnym punktem każdorazowego powrotu było ułożenie się do zimnego łóżka, gdyż temperatura w pokoju często schodziła poniżej 0°C. Nie była to zresztą jedyna przyjemność lwowskiego życia. Często, gęsto bywało tak, ze gdzieś około 20-tego brakowało "forsy".

Treningi odbywały się na świeżym powietrzu. Przeważnie aplikowano nam biegi. Jeśli dopisywała pogoda odbywał się normalny trening na ośnieżonym boisku. Wiosną dochodziła skakanka (800 do 1000 podskoków) oraz innego rodzaju ćwiczenia. Wreszcie stosowano zawody kontrolne.
Pierwszy mój występ miał miejsce w II drużynie. Graliśmy wówczas z miejscową "Lechią". Na stadion przyszedłem z małym opóźnieniem, za co otrzymałem niezbyt przyjemną burę do dr Garbienia. Mecz zakończył się naszym zwycięstwem 5:1, strzeliłem wówczas 2 bramki. Po tych zawodach- ponieważ byłem jednym z najlepszych graczy, wyczułem momentalnie, że o ile nie przyjmę się w tej drużynie, to do pierwszej nie dostanę się wcale. Druga drużyna to już osobny rozdział tego i innych w ogóle klubów. Tak już dzieje się niemal wszędzie, w każdym klubie, że druga drużyna tworzy zazwyczaj niby zamknięty klan, zazdrośnie strzegący swych przywilejów. I mimo, ze użyczali mi wiele serdeczności, byłem w ich oczach tylko "przybłędą", zupełnie niepotrzebną.. Tak było zresztą we wszystkich rezerwach drużyn ligowych.
Drugi mecz zagrałem przeciwko "Ukrainie". Tutaj znów po raz pierwszy zetknąłem się z nieznanym mi dotychczas przeciwnikiem. Walka była twarda i zacięta, podsycana w dodatku niebezpiecznymi okrzykami. W pewnym momencie bramkarz "Ukrainy" znalazł się w niezmiernie niebezpiecznej sytuacji, którą mogła uratować jedynie moja dobra wola. I tak się stało tylko, że sam padłem jej ofiarą. Kiedy schodziłem z boiska podbiegł do mnie sprawca tej groźnej sytuacji i kwitując mój ból pocałunkiem, powiedział: "zaraz poznać, że pan nie ze Lwowa. Gdyby to był Zimmer, miałbym wybite wszystkie zęby". To miało wówczas swoją wielką wymowę.

Na treningach prowadzonych przez "starego" Fischera (znany trener z Wiednia) stale było rojno i gwarno. Nie tylko na samym boisku. Na trybunach frekwencja nieraz równała się niejednemu "małemu" meczowi. Wszak trenowali ich ulubieńcy. Po treningu zaś gromadzono się u popularnego Rudzkiego (leśna gospoda tuż pod boiskiem), gdzie przy szklance zsiadłego mleka z dodatkiem majowych frykasów słuchaliśmy ulubionych płyt gramofonowych. Po podwieczorku następował powrót. Gromko ze śpiewem maszerowano poprzez park stryjski "ku dołowi", by po dojściu do tramwaju czyli tzw. "halona" rozjechać się do domów. To są niezapomniane wspomnienia.
Z pierwszym wyjazdem na zawody, wiąże się sprawa diet - pierwszych moich lekko zarobionych pieniędzy. Dieta wtedy wynosiła 40 zł - podczas gdy całodzienne utrzymanie (wyżywienie) np. w Warszawie nie kosztowało więcej jak 15 zł. Ponieważ na zawody wyjeżdżało się normalnie na 3 dni - jasne jest, że trochę pieniędzy zostawało.

Wreszcie wyjazd na mistrzowski mecz do Łodzi z "ŁKS". Jadąc do Łodzi siedziałem w przedziale dla tzw. "kadetów", tj. najmłodszych. Po pewnym czasie koledzy poczęli wychodzić pojedynczo z przedziału, wywołując następnie jeden drugiego. Siedziałem jak na szpilkach nie wiedząc co to oznacza. Skromność nie pozwoliła mi się pytać. Po chwili znalazłem się u kierownika, który podając papier, kazał go następnie podpisać. Bez wahania byłbym podpisał na siebie wyrok śmierci, tak byłem podenerwowany. Chodziło jednak tylko o pieniądze - diety.
W Łodzi zamieszkaliśmy w luksusowym hotelu - "Grandzie". Tu po raz pierwszy byłem w Tivoli. Od tego czasu upłynęło wiele wody - zmieniły się oblicza wspomnianych hoteli. Mecz z "ŁKS" wygraliśmy 5:2 - występując do tych zawodów w następującym zestawieniu: Sobociński, Giebastowski, Olearczyk, Hanke, Fichtel, Deutschman, Maurer, Batsch, Kuchar, dr Garbień, Szabakiewicz. Były to nawiasem mówiąc "lepsze czasy "Pogoni" - po których to stara "Pogoń" zaczęła przegrywać.
Rewanżowe zawody we Lwowie przyniosły nam mało zaszczytny wynik 3:3. Do ostatniej minuty ważyły się losy tego denerwującego spotkania, gdyż jeszcze na parę minut przed zakończeniem łodzianie prowadzili 3:2. Dopiero szczęśliwy strzał jaki oddałem dosłownie w ostatniej minucie gry przyniósł upragnione wyrównanie.
O jednym jeszcze spotkaniu, jakie odbyło się później w Łodzi, chciałem tutaj przypomnieć. Bohaterem jego był środkowy pomocnik Fichtel, który mimo niepozornej postaci był postrachem dla "olbrzymów". Nie na darmo nosił przezwisko "króla fauli". Ciekawe skojarzenie z nazwiskiem lewoskrzydłowego "ŁKS" - Króla (obecnego trenera "Rycerzy Wiosny"), gdyż właśnie o nim bezie tutaj mowa.
Otóż w tym czasie jedynie Król mógł z powodzeniem konkurować z Henkiem Martyną - słynnym wówczas obrońcą "Legii" warszawskiej o miano najbardziej masywnego piłkarza w kraju. A Bronek Fichtel? Śmieszne porównanie, zupełnie jak Dawid i Goliat! Podczas zawodów zaistniała w pewnym momencie bardzo gorąca sytuacja pod bramką Sobocińskiego. Bronek chcąc ją ratować pochylił zbyt nisko głowę i wtedy został "rąbnięty" ładunkiem 100 kg ciała. oczywiście z miejsca go rozłożyło. Po założeniu opatrunku i klamry - Bronek natychmiast zameldował się na boisku, odetchnęliśmy z ulgą. Nie na długo jednak, najbliższa bowiem piłka - wymiotła go ponownie z boiska. powrócił jednak! Tu wmieszał się sędzia do sprawy nie chcąc wpuścić Bronka do dalszej gry. Uprosił on jednak Wacka o pięciominutowe pozostanie. jak się okazało nie potrzebował ich tyle. Dwie minuty starczyły mu na unieszkodliwienie Króla, po czym opuścił boisko.
Do Łodzi jakoś nie mieliśmy szczęścia. Na meczu z "Turystami", którzy w rok później opuścili ligę - Tadzik Sobociński doznał złamania ręki. Pozostaliśmy bez bramkarza. Po przyjeździe do Lwowa wyłonił się nowy problem. Skąd wziąć bramkarza - i to bramkarza dobrego. Przypadek odkrył Albańskiego.

***

Władysław Olearczyk - Pogoń Lwów
foto: Księga Pamiątkowa, LKS "Pogoń"

Podczas naszych treningów, ćwiczyła na bieżni grupa lekkoatletów. Szczególnie jeden z nich przypadł do gustu Olearczykowi. Postanowił zatem wypróbować go. Okazało się że Romciu, to o niego tutaj chodziło - w ogóle nie był piłkarzem. To jednak go nie zniechęciło, postanowił eksperyment przeprowadzić do końca. Ustawił Romcia w pewnej odległości od siebie i kazał sobie rzucać piłkę na nogę. Rzekomo miało to być ćwiczeniem Olearczyka. Później poradził Albańskiemu ażeby piłkę chwytał, przez co uniknie niebezpiecznego biegania. Ta zabawa spodobała się Albańskiemu, bo obiecał pójść następny trening. W czwartek stał już w bramce, a za dwa tygodnie bronił świątyni "Pogoni" przeciw "Cracovii"! Jak wynikło z jego późniejszej kariery piłkarskiej (wielokrotny reprezentant Polski) Olearczykowi udało się wykryć niepośledni talent piłkarski. Gdyby nie kontuzja Sobocińskiego, kto wie czy Romciu Albański byłby kiedyś piłkarzem.

W niedługim czasie po łódzkiej kontuzji, Bronek Fichtel zmuszony był poddać się operacji (wyrostka robaczkowego), która znów oderwała go na parę tygodni od zajęć sportowych. Po jego odejściu wytworzyła się poważna luka na środku pomocy. Łatanie nie dawało spodziewanych wyników, nie można było znaleźć odpowiedniego kandydata na tak poważną pozycję.
   Nadszedł pamiętny mecz z "Wisłą", a z nim nie mniej pamiętny "debiut" Smaczyńskiego na środku pomocy. Zadanie jakie wtedy otrzymał było: pokrycie bardzo bojowego i niebezpiecznego Rejmana I: "przyklejenie się" do jego osoby - po prostu "trzymanie" go za spodenki. "Smak" wypełniając wiernie polecenie nieomal nie rozebrał Rejmana na boisku.
Z trzyletnich bojów - bo tyle lat grałem w lwowskiej "Pogoni", szczególnie jeden z nich zasługuje na większą uwagę, który został rozegrany na boisku "Wisły" w Krakowie. Na mecz ten prócz katastrofalnej porażki 6:1 straciliśmy pomocnika Olearczyka, podporę naszej defensywy. Po odniesionej tam poważnej kontuzji Olearczyk wycofał się z czynnego życia sportowego.

Bronisław Fichtel - Pogoń Lwów
foto: Księga Pamiątkowa, LKS "Pogoń"
Wreszcie nadszedł oczekiwany (osobiście dla mnie) wyjazd do Warszawy, a z nim powrót Fichtla na środek pomocy. W "Polonii" na pozycji prawego łącznika grał Ataszewski również "nielichy kosiarz" , który z miejsca począł się "szukać" z naszym "zadziorą". Epilog tej niezbyt przyjemnej gry rozegrał się dopiero w pociągu do Lwowa. Tłok był wtedy szalony. Mimo, że jechaliśmy I klasą musieliśmy stać w przejściu. W pewnym momencie Bronek zesłabł. Na szczęście był dr Garbień. Okazało się, że podczas zderzenia jakie miało miejsce podczas zawodów, pękły Bronkowi szwy po operacji. Obeszło się jednak bez większych następstw.
Z "Polonią" różnie bywało, mimo że nie przedstawiała wówczas specjalnej wartości. Była to po prostu przeciętna drużyna. W każdym razie ze "starą Pogonią" nie mieli wiele do szukania. Pamiętam jedno spotkanie jakie odbyło się w 1928 r. na boisku "Legii" w Warszawie, a którego bohaterem był łącznik "Pogoni" inż. Batsch. Graliśmy podczas niedużego deszczu. Boisko było w miarę grząskie i odpowiednio śliskie, wymagany teren dla technicznych poczynań inż. Batscha.
Robił z nim co chciał. Specjalnie uwziął się na bramkarza. Po wyminięciu kilku pod rząd przeciwników "kładł" nieszczęśliwego bramkarza w jednym "z rogów" bramki, po czym chichocąc z cicha, "wkładał" mu piłkę w przeciwny. Po dwukrotnym takim numerze, przy akompaniamencie gwizdów, nielicznej wprawdzie publiczności wytrącił do tego stopnia z równowagi bramkarza, że ten kopnął Batscha bez piłki. Za ten wyczyn bramkarz gospodarzy powędrował z boiska. Ale nie na tym koniec zabawy. Do opuszczonej "świątyni" wszedł pomocnik Leichter - nieduża chłopina, który z kolei stał się obiektem poczynań nienasyconego Batscha. Szczególnie ostatnia bramka, a strzelił ich w tym meczu cztery, nagrodzona została gorącymi oklaskami. Po przedostaniu się na przedpole bramkarza - wyciągnął Seichtera z bramki, po czym podrzuciwszy piłkę na nodze, przerzucił ją ponad nim do bramki. Wspomniane zawody wygraliśmy 6:1, był to ostatni popis tego rodzaju jaki widziałem w wykonaniu inż. Batscha.
Po meczu - podczas kolacji, nastąpiła uroczystość wypicia ze mną "bruderschaftu". Od tego momentu stałem się nie tylko prawdziwym członkiem "Pogoni", ale równocześnie etatowym zawodnikiem I drużyny. To było zbyt wiele. Z przywileju, jakie dawało wypicie 'bruderschaftu" nigdy nie skorzystałem. Odnośnie Wacka Garbnia czy Batscha miałem za dużo szacunku, abym mógł sobie tak "lekko" na to pozwolić. Dziś jeszcze po tylu latach "tykania" ich z łatwością mi to nie przychodzi.

Trzecią ligową drużyną Warszawy była "Warszawianka". Była ona drużyną zupełnie innego typu. "Warszawianka" stylem przypominała raczej grę Ślązaków. A więc szybko i do przodu. Ta gra wybijała przeciwników z uderzenia. Do tej drużyny nie mieliśmy szczęścia. Jak się mówi popularnie nie "leżała" nam ona.
Tradycyjnie przegrywaliśmy 1:0. Ale ponieważ "dzban tak długo wodę nosi, dopóki ucho się nie urwie", dopadliśmy ją wreszcie we Lwowie. Przegrali 5:0. I odtąd przestali być dla nas pechową drużyną. Przypomnę jeszcze o składzie tego przełomowego spotkania. Graliśmy w zestawieniu: Sobociński, Fichtel, Mauer, Hanke, Kuchar, Deutschman, Pras, Zimmer, Matias, Maurer i Szabakiewicz.

W ślad za Fichtlem, zmuszony byłem i ja, chociaż na krótko, rozstać się z boiskiem. "Przybity" do łóżka, a właściwie to tylko do mieszkania, zostałem zaskoczony niespodziewaną wizytą. Zjawił się dr Garbień. z kierownikiem sekcji, po czym zabrali mnie na boisko. Tam z wysokości trybuny przypatrywałem się treningowi. I tak było do końca kontuzji.
Pierwszy mecz po wyleczeniu kontuzji zagrałem w Toruniu, a przeciwnikiem była drużyna TKS. Piłkę dali gospodarze fatalną - za dużą i w dodatku niezmiernie ciężką, że "nie szło nią grać" - jak mawiali Ślązacy. Miejscowi żywi jak srebro, jednak prymitywni, grali byle do przodu, jednak "wybili" nas z uderzenia. Do przerwy prowadzili 2:0, a kiedy po rozpoczęciu drugiej połowy strzelili trzecią bramkę, widmo porażki stanęło nam przed oczami. Wówczas to "Garbała" się wściekł ! Skoczył do Słoneckiego, stojącego wtedy na rezerwie i wrzasnął "czego tak patrzysz jak wół na malowane wrota - zrób porządek z tą piłką". Józkowi nie trzeba było powtarzać dwa razy i w mig wykonał polecenie. Po chwili piłka wybita przez Sobocińskiego osiadła na ziemię. To "Jóźku" wykończył ją "pakując" jej szpilkę. Rzucono nowy balon na boisku wszystko się odmieniło. W niespełna 20 minut, piłka trzy razy zatrzepotała w siatce "piernikarzy". Biegali jak opętani, 4 bramkę powitał końcowy gwizdek sędziego - głosząc nasze zwycięstwo !
Po meczu rozpętała się burza. Rozszalały tłum zaatakował naszą szatnię, domagając się wydania Słoneckiego. Sytuacja była naprawdę groźna. Na nasze szczęście oddział spieszonych marynarzy przyszedł nam z odsieczą. "Jóźku" został ocalony !

Spirydion Albański po wojnie bramkarz Resovii
foto: Księga Pamiątkowa LKS "Pogoń"

Nie był to zresztą odosobniony wypadek, kiedy rozwydrzona publiczność sama usiłowała wymierzyć sprawiedliwość. Pamiętam jak w Poznaniu, doszło również - po zakończeniu spotkania do skandalicznych wybryków. Tam dla odmiany interweniowała  policja. Graliśmy wówczas z "Wartą". Po przerwie, kiedy stan meczu brzmiał 1:1, obrońca miejscowych Flieger, wyraźnie zawinił karnego. Na widowni zaczęto gwizdać. Wykonując rzut karny, do tego stopnia byłem zdenerwowany, ze momentalnie po strzale zamknąłem oczy. Otworzyłem je dopiero po gwizdku sędziego i wtedy zobaczyłem, ze piłka "siedzi" w bramce. po stracie gola "warciarze" z furią rzucili się na nas, nie przebierając w środkach. Nic im to nie pomogło. przegrali. Po zawodach doszło do incydentu w umywalni - co było hasłem dla podnieconej widowni. Na wsiadających nas do aut posypał się grad kamieni, który najwięcej szkody wyrządził "taksiarzom".
"Warta" cieszyła się we Lwowie dużą popularnością, gdyż była dobrą i bojową drużyną. Zwłaszcza jej atak był niebezpieczny. W roku 1930 zjechała do Lwowa jako mistrz Polski, podczas gdy "Pogoń" zajmowała dalszą pozycję. Był to najcięższy okres w dziejach lwowskiej "Pogoni". Po latach świetności, zaczęły się niepowodzenia, a nawet zagrażało widmo spadku.
Ze znikomymi szansami stawaliśmy wtedy do tego nierównego boju. Wbrew jednak prognostykom i przewidywaniom wygraliśmy 3:0 - i to w sposób bezapelacyjny, nie dając "warciarzom" najmniejszych szans na zwycięstwo. Bohaterem tego spotkania ogłoszono moją osobę (dla odmiany). Zdobyłem wszystkie 3 bramki.
Po wspaniałej kolacji, jaka normalnie odbywała się w Krakowskim Hotelu - podejmowani byliśmy w starej winiarni Hubera przez dwie akademickie korporacje. Następnie "popłynęliśmy" do rana w popularnej "Reklamie" jako honorowi goście wiedeńskich kierowców i mechaników - uczestników górskiego wyścigu, jaki odbywał się w tym czasie we Lwowie. Pięknie nas zaprawili.

Do bardzo przyjemnych wspomnień, należały każdorazowe spotkania z "Cracovią" - obojętnie na końcowy rezultat meczu. Nie zapomnę pierwszego spotkania, jakiego byłem świadkiem - z trybuny (meczu tego nie grałem) lwowskiej, a które po dramatycznej walce zakończyło się wygraną "Pogoni" 3:2.
Przez pełnych 80 minut "Cracovia" dosłownie "wisiała" na bramce "Pogoni", demonstrując futbol na bardzo wysokim poziomie. Efektem tej szalonej przewagi, były 2 bramki strzelone już do przerwy przez Kałużę i Kubińskiego - "Pogoni" jakby nie było....

***

Siedziałem na trybunie dosłownie urzeczony, patrząc z zapartym tchem na to wszystko co się na murawie działo. Nagle! Wszystko się odmieniło. Nadeszła końcówka. Owe słynne 15 minut "Pogoni". To wszystko co się w tym kwadransie działo - trudno nazwać inaczej, jak tylko piłkarskim szaleństwem. Bo też "Pogoń" szalała na boisku. To już nie była ta sama drużyna. Atak za atakiem - wśród kolosalnego dopingu publiczności - sunął na bramkę "Cracovii". To była właściwa "Pogoń" z czasów swej świetności, kiedy to pokonywała sławy zagraniczne. Czegoś podobnego - wierzcie mi - dawno nie widziałem, a oglądałem wiele świetnych zawodów.  Ręce same składały się do oklasków.
"Cracovia" na odmianę - stłoczona do bramki nie zdolna ruszać ani ręką, ani nogą. Rozpaczliwie broniła stan posiadania. Nic jednak nie pomogło. Taran uderzał po zupełnie "wykończonej Cracovii". Wreszcie uległa - przegrywając 2:3. Żal mi ich było przeogromnie.
Rewanż w Krakowie nie przyniósł sukcesu - przegraliśmy bowiem 1:3. Z nazwą "Cracovii" kojarzy się nazwisko Kałuży - słynnego środkowego napastnika - późniejszego kapitana związkowego. Po słynnej ongiś "Cracovii" pozostały jedynie wspomnienia. Sławy poodpadały, a młodzi nie potrafili godnie zastąpić swoich poprzedników. A więc ta sama sytuacja co we lwowskiej "Pogoni". Czynniki odpowiedzialne zapatrzone w "cudowne" jedenastki nie potrafiły na czas przygotować odpowiedniego zaplecza. Po latach błogiego snu - zbierano owoce. Nadciągały groźne chmury - przychodziły niepowodzenia. 

Rok 1930 zastaje oba zasłużone kluby w niewesołej sytuacji. Oba "palętały" się w dolnych rejonach. Spotkaliśmy się na dworcu w Warszawie. My po przegranej z "legionistami", oni powracający z Łodzi, również z niewesołymi minami. Smutne było nasze powitanie.
Skład "Cracovii" na pamiętnym meczu we Lwowie: Szumiec, Lasota, Daniec, Ptak, Chruściński, Zastawniak, Kubiński, Malczyk, Kałuża, wójcik, Szperling.
W przeciwieństwie do nas warszawska "Legia" wyrastała na ligową potęgę. Co za ironia! Podczas, gdy "Cracovia" borykała się z zestawieniem składu, jej wychowankowie Ciszewski i Łańko - wysługiwali się innemu klubowi. Czy tylko oni? Cała jedenastka to "zlepek" zupełnie nowy, który w następnych latach zadziwiał boiska ligowe. A jednak pomimo tylu nazwisk jak: Martyna, Ziemian, Szaller, Cebulak, Nowakowski, Wypijewski, Nawrot, Łańko, Ciszewski, Cichecki i inni. Pomimo idealnych warunków, jakie im "Legia" stworzyła, czegoś tam brakowało - coś stało na przeszkodzie, że pomimo świetnych na ogół wyników - nie pozwalało na zdobycie tytułu mistrzowskiego. "Legioniści" rokrocznie musieli zadowolić się trzecim miejscem w tabeli. Czyżby nie starczyło im sił? Znając dobrze warunki klubowe, gdyż grałem w "Legii" przez okres 2 lat, postaram się naświetlić w odpowiednim miejscu - przyczyny owych "niepowodzeń" mistrzowskich.

"Legia" we Lwowie nie była lubiana. Złożyły się na to różne przyczyny. Przede wszystkim samo zachowanie się na boisku było z ich strony zbyt lekceważące i zarówno sędziego prowadzącego zawody, jak i liczną widownię. To samo już - nie przysparzało im sympatii. Lwów traktowali jak zwyczajny "grajdołek". W stosunku do innych było to samo. Podkreślając wyraźnie swoją przynależność klubową, uważali ci "pseudo-warszawianie", że mogą sobie na niejedno pozwolić. Tak było podczas pamiętnego meczu we Lwowie. Finał raczej był smutny - zarówno dla jednych jak i drugich. "Pogoń" straciła Giebartowskiego, którego "stratował" Nawrot, kiedy leżał na ziemi. "Legia" natomiast dobrą opinię i poniosła katastrofalną porażkę 11:0 - jedyną w swoim rodzaju.
W roku później byłem we Lwowie świadkiem "narodzin" Martyny na pozycji obrońcy. Początek zawodów nie zapowiadał Heńkowi późniejszej kariery, tym bardziej, gdy zagrał na lewym łączniku. Dopiero przejście na "tyły", dało okazję do wykazania swoich walorów, a tym samym do wykorzystania go na właściwej pozycji. Od tego czasu - aż do wybuchu wojny - Heniek był etatowym filarem naszej reprezentacji.

Innego rodzaju były mecze z "Czarnymi". Była to popularna we Lwowie "święta wojna". Na długo przed zawodami, panował we Lwowie gorączkowy nastrój. Szczególnie w kawiarniach, w których zbierała się miejscowa śmietanka. Tam roztrząsano szanse przeciwników. Analizowano aktualne składy. Tam wreszcie uskuteczniano poważne zakłady.
W dniu samych zawodów - atmosfera była bardziej uroczysta. Strojono się jak na jakieś wesele. Do klap przypinano znaczki klubowe. Na boisku gromadzono się większymi grupami, by łatwiej było pomagać drużynie, jeśli zajdzie potrzeba. Zarząd ze swej strony również nie zasypiał gruszek w popiele. Robił wszystko co mógł. Do biletów dodawano maleńkie proporczyki o barwach klubowych, które miały iść w górę przy każdej nadarzającej się okazji. Można sobie wyobrazić co działo się każdorazowo na zatłoczonym do ostatniego miejsca stadionie. Mecze bywały twarde i bezpardonowe, w których niejednokrotnie dochodziło do spięć nie bardzo sportowych. A jednak po zawodach - obojętnie na wynik spotkania - byliśmy dobrymi kolegami.
Pierwszy mecz z "Czarnymi" zaskoczył mnie wyraźnie swoją nowością, zostałem wprost oszołomiony tym, co działo się na zatłoczonym stadionie. Wybiegające drużyny powitano każdą na swój sposób, a więc jednych rzęsistymi brawami, drugich natomiast przeciągłymi gwizdami - podobnie zresztą jak to się niestety nadal dzieje na naszych obecnych stadionach. Więcej tych gwizdów słychać było pod adresem "Czarnych" - rzecz zupełnie zrozumiała, skoro zważy się, że graliśmy wtedy na boisku "Pogoni". Mecz wygraliśmy 2:1 i to było chyba wszystko, co wyniosłem wówczas z rozkrzyczanego stadionu. O tych zawodach jeszcze przez kilka dni "szedł bałak" po Lwowie, by wreszcie ustąpić miejsca następnej niedzieli, zapowiadającej nowe zawody, nowe niezapomniane emocje. Z "powidlakami" wiąże się jedno (sportowe) wspomnienie, szczególnie przyjemne dla mnie. W zespole "Czarnych" grywali w tym czasie zawodowi wojskowi-podoficerowie 6 pułku lotniczego, który miał również swoją drużynę piłkarską. Lotnicy brali udział w rozgrywkach pucharowych, którego fundatorem był ówczesny dowódca korpusu. W skład korpusu wchodziła także "40-tka" - w której znów dla odmiany grali zawodnicy "Pogoni" (Malinka, Deutschman) oraz z lwowskiej "Lechii" Jasio Pająk z Jasła. Ponieważ byłem wtedy częstym gościem w pułku - był to pierwszy rok mojego pobytu we Lwowie - namówiono mnie do zagrania w ich drużynie. Po kolejnych zwycięstwach stanęliśmy do decydującego spotkania właśnie z lotnikami. Finał przeszedł łatwo. Wygraliśmy 4:1 i staliśmy się zdobywcami pucharu. Nie spodziewaliśmy się tylko, ze lotnicy mogą zakwestionować mój udział w pucharze. I tak się stało. Na bankiecie podczas wręczania nagrody,  zaistniała dość nieprzyjemna sytuacja, kiedy generał zażądał wyjaśnienia odnośnie mojej osoby. Na pytanie: "Kto jest ten Maurer?" - padła odpowiedź dowódcy pułku: "Nieznany żołnierz panie generale!" Po takim wyjaśnieniu - puchar stał się własnością "40-tki".

Śląskie drużyny z wyjątkiem katowickiego "IFC" - nie przedstawiały wtedy specjalnej wartości. "Ruch" grający podczas przerwy zimowej, stawał do mistrzostw odpowiednio przygotowany, co pozwalało mu na uzbieranie kilkunastu punktów - potrzebnych do utrzymania się w końcowym obrachunku w lidze. Tak było przez pierwsze dwa lata, zanim wyrósł na potęgę. Świętochłowicki "Śląsk", po rocznym pobycie, musiał opuścić ligę. Nie wiodło się również drużynie "Dąb" Katowice.
Jedynym groźnym klubem jaki utrzymywał się stale w czołówce był zatem "IFC"- kandydat do pierwszego miejsca. "IFC" był butnym zespołem, okazującym wyraźnie swoje niemieckie pochodzenie. Szczególnie na własnych śmieciach, dawał jaskrawe dowody  swojej odmienności rasowej. Po kilku latach - w 1929 r. burzliwego żywota zniknął na zawsze z rodziny ligowej.
Pierwszy raz zetknąłem się z nimi wiosną 1928 roku we Lwowie. Zjechali wtedy w najsilniejszym składzie. Szczególnie w linii ataku, byli bardzo groźni. Na bramce stał sławny Emil Goerlitz - stary znajomy lwowskiej publiczności, który wraz ze Słoneckim opuścił "Pogoń", przenosząc się następnie do włoskiego "FC Torino". Do Lwowa już nie powrócił - pozostał wierny "IFC", swojemu macierzystemu klubowi, Emil był jedynym bramkarzem, umiejącym grac na przedpolu. Był to olbrzym o dłoniach jak bochenki chleba. Goerlitz bardzo chętnie grał na przedpolu, wychwytując "przed terminem" wszystkie piłki. Mógł sobie na to pozwolić - grał doskonale obydwoma nogami. Kiedy w rok później uległ wypadkowi złamania ręki - nie zakończył bynajmniej kariery piłkarskiej - przeszedł jedynie do ataku, gdzie w dalszym ciągu był postrachem bramkarzy, miał tak piekielnie silne strzały. jego wykopy - jako bramkarza - dochodziły do pola karnego przeciwnika, którego obrońcy przeżywali niemiłe chwile. Na wspomnianym meczu - wiosną 1928 roku - przegranym przez nas 1:2 strzeliłem Emilowi jedyną bramkę dnia. Kilkakrotnie jeszcze spotykałem się z "pieronami". Goerlitza jednak już w bramce nie było.
Pod koniec sezonu 1928 roku - wytworzyła się bardzo nieprzyjemna sytuacja dla lwowskiej "Pogoni". Groziła degradacja z ligi.  Uratować nas mogło zdobycie 4 punktów, koniecznie potrzebnych do utrzymania się w lidze. Sytuację pogarszał do tego fakt, ze przed sobą mieliśmy trzy mecze i to wszystkie wyjazdowe, a w najbliższy czwartek do "Ruchu", którego pozycja również nie była do pozazdroszczenia, w niedzielę do "IFC" i wreszcie do krakowskiej "Garbarni". Tej ostatniej znów punkty były potrzebne do zdobycia mistrzostwa. Sytuacja była jasna. W klubie nie spano, po całych nocach radzono nad sposobem wyratowania drużyny z tej opresji. Znikąd jednak nie było widać sposobu. Pozostała na końcu już tylko drużyna. Na zebraniach proszono, apelowano do naszego sumienia, wreszcie podjęto daleko idące zobowiązania w stosunku do każdego z nas. Do odjeżdżających zaapelowali na dworcu sympatycy. Mecz z "ruchem" przyniósł spodziewane 2 punkty i wynik 4:1. Czekaliśmy już tylko na ciężką przeprawę z Niemcami - z "IFC".

***

Rozpoczął się heroiczny bój w meczu z "IFC Katowice" o egzystencję w lidze. Na wypełnionym po brzegi stadionie w 15 minucie gry szczęście uśmiechnęło się do nas. Szabakiewicz z przeboju zdobył prowadzenie. Natychmiast z polecenia, przystąpiliśmy do obrony. W ataku pozostało nas trzech Szabakiewicz, ja i Pros - reszta pracowała nad utrzymaniem wyniku. Za parkanem również "czyhały" odwody - Jóźku i starszy Tarczyński. A kiedy przy trzeciej piłce zostali nakryci - tylko swoim nogom zawdzięczają do dziś, ze wyszli wtedy cało.
Do końca spotkania pozostawało już niewiele minut, kiedy niespodziewanie stanąłem oko w oko z bramkarzem. Nikt nie atakował mnie. Jak błyskawica przelatywały w moich myślach wszystkie korzyści z dzisiejszego spotkania - dwa punkty, palta, ubrania, buty itp. garderobiane "kawałki". Strzeliłem jednak obok bezradnie stojącego bramkarza. Natychmiastowy kontratak, przyniósł ślązakom wyrównanie. Na zmianę wyniku nie było już czasu - zremisowaliśmy.
Po przyjściu do szatni rozpłakałem się, chociaż nikt nie robił mi wymówek. Wiedziałem jednak, że mieli do mnie żal. Postanowiłem za wszelką cenę zrehabilitować się na meczu z "Garbarnią"

Właśnie największą chyba furorę zrobiła w tym czasie drużyna ludwinowska. W przeciągu trzech lat po błyskawicznych sukcesach, znalazła się w wielkiej rodzinie ligowej. Tutaj z miejsca sięgnęła po mistrzostwo. Zasłużony tytuł został jej odebrany na korzyść "Warty", przy "zielonym stoliku". "Warcie" przyznano walkower za przegrany mecz z "Turystami" (1:2). Według wyników, uzyskanych na boisku, pierwsze miejsce zdobyła "Garbarnia", która była w całym tego słowa znaczeniu, drużyną bardzo bojową.
Pierwszy mecz z "Garbarzami" rozegraliśmy wiosną 1929 r. we Lwowie. Nowy atak "Pogoni" w składzie - Pros, Matyas, Zimmer, Maurer - Szabakiewicz, rozegrał wielkie zawody, wygrywając 3:2. Nie przypuszczaliśmy wówczas, że jesienią przyjdzie nam walczyć ze sobą w jakże odmiennych warunkach. Oni walczyli o pierwsze miejsce, my o utrzymanie się w lidze.
Przed meczem krakowskim sytuacja w tabeli o tyle się zmieniła, że wystarczył remis - do uszczęśliwienia obydwu zespołów. Zagrałem - jak twierdzili koledzy - jeden z najlepszych meczów - zmuszając Gregorczyka dwa razy do kapitulacji.  D o przerwy prowadziliśmy 2:0. Podczas pauzy mieliśmy wizytę "Garbarzy", z którymi szybko doszliśmy do porozumienia. Mecz zakończył się wtedy remisem 2:2.  "Pogoń" została uratowana.

Prócz zawodów mistrzowskich, graliśmy na ogół niewiele. Kilka spotkań towarzyskich i parę z drużynami zagranicznymi - oto cały "prywatny" dorobek "Pogoni". O jakimkolwiek wyjeździe zagranicznym - nie mogło być mowy. W czasie przerwy letniej graliśmy kilka razy z drugą drużyną. Chodziło wyłącznie o utrzymanie kondycji. "Resovia" grając w lidze okręgowej padła m.in. również ofiarą. Po słabej grze przegrali 1:9. Honorowy punkt dla "Resovii" zdobył wtedy Mietek Małodobry. Nawiasem był to bardzo nierówny mecz.
Pod koniec przerwy letniej rozegraliśmy międzymiastowy mecz Lwów - Czerniowce. Na łączniku miałem Steuermana - groźnego bombardiera lwowskiej "Hasmonei" ("Hasmonea" grała dwa lata w lidze). 'Tusiu" był pies na bramki, tylko gorzej było z szybkością. W szatni przywitał mnie bardzo gorąco, prosząc o koleżeńską współpracę. Cóż z tego, kiedy z zasady nie nadążał za grą. Wygraliśmy 6:0. "Tusiu" nie strzelił ani jednej bramki.

W roku 1929 graliśmy w Krakowie jako przedmecz zawodów Polska - Czechosłowacja. Kraków wystawił bardzo silną drużynę - wzmocnioną dodatkowo Nawrotem z warszawskiej Legii. A oto skład reprezentacji Krakowa: Koźmin, Pychowski, Bill, Nagroba, Chruściński, Makowski, Czulak, Nawrot, Smoczek, Malczyk, Bator. Spotkanie wygraliśmy 5:4, a ja strzliłem 2 bramki.

W listopadzie 1930 roku opuściłem Lwów. Jak się to stało"? Po trzech latach zgodnego pożycia, u progu piłkarskiej kariery? Coś tu nie jest w porządku - powie wielu. Zapewne forsa, bo i z takim spotkałem się posadzenie. A jednak nie forsa, nic podobnego. Ta przyszła znacznie później. W tym czasie byłem jeszcze stuprocentowym amatorem.
Dzisiaj po latach mogę na to pytanie z całym spokojem odpowiedzieć. Powodem odejścia z "Pogoni" była jedynie krzywda natury moralnej, która nie pozwalała mi na dalsze pozostawanie w szeregach lwowskiej drużyny. W żadnym wypadku ze strony zarządu. I to było największym zaskoczeniem. Być może, że postąpiłem wtedy niesłusznie, zbyt nawet pochopnie, ale niestety, honor nakazywał inaczej, jak chciało przywiązanie. Po trzech latach mile spędzonych we Lwowie, znalazłem się z powrotem w niegościnnym Krakowie. 

***

Z żoną Marią, Kraków 1936 r.
foto: A. Pelc, arch. rodzinne
W 1930 r. wyjechałem do Krakowa. Tu zatrzymałem się u siostry. Na razie nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, gdzie pójść, do jakiego klubu. Wreszcie zdecydowałem się na "Garbarnię".
W zakładach garbarskich, w których otrzymałem pracę, początkowo wszystko układało się jak najlepiej. Przyjechałem z opinią "akademika", co zmobilizowało przede wszystkim tzw. płeć piękną w stosunku do mojej skromnej osoby - a następnie całą dyrekcję. Szczególnie młodszy dyrektor darzył mnie dużą sympatią i życzliwością, nie mówiąc już o prokurencie, który po rozszyfrowaniu całej drużyny - obiecywał mi stanowisko kapitana zespołu.

Był właśnie karnawał. Na zabawie klubowej poznałem dosłownie wszystkie osobistości. Obserwacja - chociaż pobieżna, dała mi dużo materiału do przemyślenia i zastanowienia. Stwierdziłem wówczas - ponad wszelką zresztą wątpliwość, ze w zakładach panują intrygi i donosicielstwo. Postanowiłem zatem być niezmiernie ostrożnym. I tak zaczęło się moje życie w podwawelskim grodzie.
Z moralnością w "Garbarni" było mocno nie w porządku, w przeciwieństwie do lwowskiej "Pogoni", gdzie było odwrotnie. Nie twierdzę jednakże, by tam nie pito wódki. Nic podobnego, tylko robiono to z większym umiarem. Ja również nie byłem zanadto "świętym", tylko mieszkając u siostry, miałem mniej wyskoków, niż moi koledzy. Niemniej i one się zdarzały.
Miejscem codziennych zbiórek była maleńka restauracja mieszcząca się u zbiegu ulic Zwierzynieckiej z Tatarską. Tam grywaliśmy w popularnego remika. Tam koncentrowało się życie - szczególnie w deszczowe dni. Stąd wreszcie wychodziły,  tu rodziły się różnego rodzaju kawały, odbijające się później szerokim echem po całym Krakowie. Kawalarzy mieliśmy kilku, a biada temu, który dostał się wtedy w ich ręce.
W okresie przygotowawczym do wyjazdu reprezentacji Polski do Jugosławii, nic jakoś nie wychodziło Smoczkowi - środkowemu napastnikowi "Garbarni". W żaden sposób nie mógł odnaleźć swej reprezentacyjnej formy. Łudził się wprawdzie nadzieją, że może jednak jako rezerwowy pojedzie do Jugosławii. Ponieważ na nic podobnego się nie zanosiło, Edek Bil postanowił mu "ulżyć".
Wystarał się zatem o oryginalną firmówkę KOZPN i po odpowiednim zredagowaniu pisma, zaopatrzył go w "oryginalny" podpis wiceprezesa okręgu. Pismo to miało być dostarczone Smoczkowi w naszej obecności. Drżącymi rękami otwierał kopertę, doręczoną specjalnym posłańcem, a kiedy zapoznał się z treścią pisma, radosnym okrzykiem obwieścił, że jedzie do Jugosławii. Posypały się gratulacje.
Lecz tu nowy kłopot. Skąd załatwić nagle trzy zdjęcia, potrzebne do paszportu? W domu nie miał żadnego. Ale i na to znalazło się rozwiązanie. Istniał tzw. fotoamator, który za parę złotych wykonywał zdjęcia na poczekaniu. Poleciał mocno uradowany. Czekaliśmy już tylko na efekt tej całej zabawy.
"Reprezentant" tymczasem zameldował się w okręgu, wręczając potrzebne do paszportu zdjęcia zaskoczonemu wiceprezesowi. Szczególnie własny podpis zrobił na nim największe wrażenie i zdumienie. Połapał się jednak, że to jakiś kawał, odesłał Smoczka do Kałuży, piastującego wówczas godność kapitana PZPN. Kałuża z miejsca rozwiał jego złudzenia, oświadczając z uśmiechem, że do Bielska nie potrzebuje żadnego paszportu - ...i że został wyznaczony do reprezentacji Krakowa.
Śmiechem powitaliśmy powracającego, bojąc się tylko jakiegoś skandalu. nic podobnego jednak nie zaszło. Smoczek zapowiedział  tylko sowity, rewanż, "oddasz to jeszcze z nawiązką" - powiedział do Bila.

Latem urzędowaliśmy więcej na powietrzu - przeważnie u "fordona", skąd parę kroków mieliśmy na obszerne błonia. Na błoniach rozgrywaliśmy wiele spotkań - z przygodnym przeciwnikiem, biorącym nas po prostu za zwyczajnych "frajerów".
Pamiętam jeden z takich meczów, rozegranych w lipcu późnym wieczorem. Na bramce stał wówczas Bil - na obronie Smoczek szykujący jak zwykle nową aferę. Ofiarą jego pomysłu miał paść tym razem sam Edek Bil. Istniał taki zwyczaj piłkarski, że obrońca podając piłkę bramkarzowi - normalnie podrzucał ją nogą. Nazywało się to popularnie "opaską". Po takim podaniu bramkarz robił kilka kroków - potem dopiero wybijał ją w pole. Obaj bawili się przy tym znakomicie. Edek w białej koszuli z nieodłącznym motylkiem - przedstawiał typ naprawdę bramkarza dżentelmena. Ciut tylko niedowidział, ale łapał jak pantera. Na polu było mocno już szarawo, w sam raz pora dla niecnych zamierzeń Smoczka. Właśnie piłka poszybowała daleko za bramkę, co dało Smoczkowi idealną okazję do pobiegnięcia za nią. Coś przy niej "pomajstrował" i już za chwilę podawał "opaskę" Edkowi. Piłka za każdym razem pozostawiała ciemne plamy na śnieżnobiałej koszuli. Miał szczęście, że uciekł mimo, że zwalał winę na pasące się krowy.

***

Edward Bill - Garbarnia 1932 r.
foto: A. Pelc, arch. rodzinne
Wczesną wiosną rozpoczęły się treningi i to nadzwyczaj intensywne. Rozgrywaliśmy pierwsze mecze kontrolne. Na jednym z nich zjawił się Bronek Fichtel, przywożąc warunkowe zwolnienie. W myśl zastrzeżenia nie miał grać przez okres jednego roku przeciwko lwowskiej „Pogoni” W zamian wysłałem wartościową zmianę, gdyż Karol Kossok przeniósł się z „Cracovii” do Lwowa.
Pierwszy mecz mistrzowski rozegraliśmy z „Wisłą” na ich boisku. Do tych zawodów wystąpiliśmy w następujący zestawieniu: Grzegorczyk, Bill, Konkiewicz, Nagraba, Wilczkiewicz, Augustyn, Riesner, Pazurek, Soczek, Maurer, Bator. Był to prawdziwie żelazny skład „Garbarni”, który przecież wywalczył w 1931 roku mistrzostwo Polski. W mistrzowskiej drużynie grał również Skwarczowski – obecny działacz rzeszowskiej Stali. Skwarczowski zastąpił Augustyna, który złamał nogę. Powracając do wspomnianego meczu z „Wisłą”, to pomimo, że byliśmy faworytami zremisowaliśmy 0:0.
Następny mecz mistrzowski zagraliśmy z „Lechią” we Lwowie. Niestety, w nocy spadł obfity śnieg, który nie pozwolił na rozegranie meczu mistrzowskiego. Odbyło się tylko towarzyskie spotkanie. Wygraliśmy wysoko, bo aż 8:0. Podczas zawodów padały pod moim adresem bardzo nieprzyjemne okrzyki, jak np. judasz, zdrajca itp. Była to prawdopodobnie reakcja na moje odejście z „Pogoni”. Z wypiekami na twarzy schodziłem z lwowskiego boiska.

Marian Grzegorczyk - Garbarnia 1932 r.
foto: A. Pelc, arch. rodzinne

”Warszawianka” nie miała najmniejszych z nami szans, toteż przegrała 1:4. Mimo, że w meczu tym zagrałem nieźle, nie byłem zadowolony. Coś między nami nie grało. Gustek Bator był skrzydłowym innego zupełnie typu niż np. Szabakiewicz, z którym czułem się o wiele lepiej. To samo zresztą odczuwało się po prawej stronie ataku. Jedynie Smoczek brylował na środku. Za tydzień nastąpił pamiętny wyjazd do lwowskiej „Pogoni” przeciwko, której w myśl umowy nie miałem grać. Stało się jednak inaczej. W przeddzień oświadczono mi krótko, że jestem wyznaczony do składu i mam grać. Nie pomogły moje protesty i prośby. Sprawę stawiano jasno oraz otwarcie: „jadę, albo z miejsca tracę posadę”. Znalazłem się w bardzo trudnym położeniu. Z jednej strony – złamanie danego słowa, z drugiej znów perspektywa natychmiastowego „wylania” z roboty. Gdyby to było przed miesiącem wówczas wybrałbym to drugie. Ale obecnie wstyd mi było powracać do domu. Pojechałem do Lwowa. Grałem!
Po przybyciu do Lwowa przedstawiłem członkom zarządu lwowskiej „Pogoni” zaistniałą sytuację, prosząc następnie o zwolnienie mnie z danego im słowa. Zgodzono się chętnie, proponując nawet bez względu na skutki natychmiastowy powrót do Lwowa. Nie mogłem tego uczynić. Przegraliśmy 0:1.

Tadeusz Konkiewicz - Garbarnia 1932 r.
foto: A. Pelc, arch. rodzinne
Mecz z Łódzkim Klubem Sportowym przyniósł nam wprawdzie dwa punkty, ale z gry, szczególnie lewej strony ataku, nikt nie mógł być zadowolony (2:1). Utwierdziła się więc opinia, że razem z Batorem dalej grac nie możemy. Oczekiwaliśmy więc „cesarskiego cięcia”, wiedząc doskonale, ze ofiarą podmiany mogłem paść tylko ja. I tak się stąło.
Podczas meczu z budapesztańskim „Vasasem”, przy stanie 2:0 na naszą korzyść – zostałem wreszcie zmieniony. Zastąpił mnie Joksz. Julek nie był w nadzwyczajnej formie, toteż mimo strzelenia 3 bramek nic się w ataku nie zmieniło. Byli nawet tacy, którzy twierdzili, że zmiana ta wyszła jeszcze gorzej. Po tych zawodach sprawa obsady pozycji prawego łącznika była nadal otwarta. Wreszcie podczas meczu z warszawską „Polonią” zdecydowano się na przestawienie ataku. Zająłem pozycję prawego łącznika, mając Riesnera przy sobie. Eksperyment ten udał się znakomicie. Na meczu tym, wygranym przez nas 2:0, tworzyliśmy obaj bardzo zgraną parę.
Riesner przedstawiał bardzo ciekawą sylwetkę. Z urodzenia Ślązak, śmiesznie mówił po polsku. To go onieśmielało. Porwany przez poloniarzy do Warszawy, po miesiącu opuścił stolicę nie zdążywszy nawet oglądnąć jej z bliska. Cały czas przesiadywał na boisku „Polonii”. W Krakowie było to samo.
 

      
          Garbarnia Kraków Mistrz Polski 1931 r., foto: A. Pelc, archiwum rodzinne


W klubie robiono ostatnie przygotowania do mającego się odbyć jubileuszu 25-lecia istnienia „Garbarni” Na uroczystość tę zaproszono „Slavię” z Morawskiej Ostrawy, katowicki „IFC” oraz miejscową „Makabię”. Krakowskie społeczeństwo zignorowało te niepoważną imprezę, czego najlepszym dowodem były pustki na trybunach. Pierwszy mecz zagraliśmy z drużyną czeską, zwyciężając naprawdę w jubileuszowej formie 2:1. Najbardziej udaną imprezą był bankiet, urządzony w podgórskim hotelu. Podczas tego przyjęcia zawodnikom I drużyny wręczono sygnety ze znaczkiem klubowym.
Wreszcie nadszedł długo oczekiwany mecz z „Cracovią”. Do zawodów tych przygotowywaliśmy się specjalnie solidnie. Niestety meczu tego nie grałem. Mimo wyraźnej przewagi garbarzy, zakończył się wynikiem nierozstrzygniętym 0:0. Pechowym zawodnikiem okazał się Julek, który zmarnował moc okazji podbramkowych, ale niestety nikt nie miał odwagi zaatakować prokurenta odnośnie mojej osoby. Zbuntowałem się. Na wtorkowy trening nie przyszedłem, podobnie zresztą i w czwartek. Zwołano natychmiast zebranie. Na wniosek prokurenta postanowiono zwolnić mnie z zakładu. Uchwała ta spotkała się jednak ze sprzeciwem naczelnego dyrektora. Zażądał dodatkowych wyjaśnień, po otrzymaniu których, przeniesiony zostałem do wydziału podlegającego bezpośrednio naczelnemu dyrektorowi. Na razie byłem górą, ale wiedziałem, że prokurent nie podaruje mi tego.

***

Włodzimierz Maurer w barwach Garbarni, Brno 1936 r. foto: A. Pelc, arch. rodzinne
Mecz z warszawską „Legią” rozstrzygnęliśmy właściwie już w pierwszej połowie, kiedy to zdobyliśmy aż trzy bramki ze strzałów Pazurka, Smoczka i Gustka Batora. Po zmianie stron z polecenia, z polecenia trenera, przeszliśmy do bardziej ostrożnej gry, zwolniliśmy tempo, ale nie „murowaliśmy” bramki, gdyż „Garbarnia” nie umiała grać w ten sposób. No i wynik nie uległ już zmianie. Na Ludwinów powróciliśmy niczym bohaterowie.
Czwartek poprzedzający spotkanie z lwowską „Pogonią” wykorzystaliśmy na rewanżowy mecz z bielskim „Hakoachem”, ale podarowaliśmy sobie już wycieczkę do Cygańskiego Lasu. Rewanż udał się całkowicie i… rozgromiliśmy gospodarzy aż 16:3. W meczu tym zapisałem na swoje konto 6 goli.
”Pogoń” przyjechała do Krakowa w swoim najsilniejszym składzie z Kucharem, Kossokiem, Matyasem i Albańskim na czele. Niewiele jednak mieli do powiedzenia, to też przegrali 1:3. Ta poraża w znacznym stopniu obniżyła szanse lwowiaków na zajęcie pierwszego miejsca w tabeli. I znów zdobyłem – tym razem – dwie bramki.
Jadąc do Łodzi, byliśmy już na drugiej pozycji w tabeli I ligi, dlatego przegrana z „ŁKS” 1:2, mogła nas na dłuższy okres odsunąć od czołówki. Na szczęście przeciwnicy również nie dopisali i sytuacja pozostała niezmieniona. Po tej niedzieli nastąpiła przerwa, gdyż w planie był wyjazd do Belgii.

Oprócz oficjalnego spotkania międzypaństwowego Belgia – Polska w Brukseli, mieliśmy rozegrać jeszcze drugi mecz z ”Leodium”, tym razem pod firmą Krakowa. Na wyjazd ten powołanych zostało aż 7 piłkarzy z „Garbarni”, w tym cały atak.

Przed wyjazdem mieliśmy specjalną odprawę u samego naczelnego dyrektora tematem, której była stolica Belgii oraz jej zabytki. Po przyjeździe do kraju żądał ustnego sprawozdania z pobytu w tym państwie. Na drogę prócz rad, kazał wypłacić po 100 zł tzw. kieszonkowego.
O zawodach pierwszego dnia właściwie nie ma co pisać. Przegraliśmy 1:2, w skutek słabej ruchliwości naszego ataku. Olbrzymi Kossok wstrzymywał wszystkie akcje, a Szczepaniak – moim zdaniem nigdy nie był skrzydłowym. Po przerwie zastąpił go Riesner. U Belgów było zresztą to samo – szczególnie na środku ataku. Pominięty Capelle ostro skrytykował kapitanat w wieczornej gazecie, zapraszając na swój wtorkowy występ. Na meczu tym miał pokazać – jak jego zdaniem powinien zagrać środkowy napastnik. No i pokazał. No, ale nie uprzedzajmy wypadków.
W Brukseli zamieszkaliśmy w luksusowym hotelu, noszącym nazwę „Alberta I”. Po zawodach byliśmy podejmowani przez honorowego konsula pana Georga Vakselaira. Budynek gigant – prywatna własność naszego gospodarza – podobny był do wrocławskiego „pedeciaka”, z olbrzymią restauracją na górze. Czego tam wtedy nie było? Naprawdę można było zgubić się w tym wszystkim. Do jakiejkolwiek kompromitacji na szczęście nie doszło – jakoś wybrnęliśmy. Zabrnęliśmy za to – wprawdzie nie wszyscy – do luksusowego pałacu, a więc przybytku różnorodnych uciech. Najlepiej czuli się tam starsi panowie – popularni nasi oficjele.
W przeciwieństwie do zawodów niedzielnych, wtorkowy mecz rozpalił do białości, nazbyt gorących Walończyków. Szczególną uwagę zwracał oczywiście sam Capelle, od którego groziło nam stale największe niebezpieczeństwo. Druga bramka, jaką nam wówczas strzelił – a w sumie zdobył je wszystkie trzy – była prawdziwym „majstersztykiem”. W pewnym momencie dobiegł do piłki „idącej” półgórnie do niego i robiąc akrobatyczny obrót w powietrzu strzelił z około 16 m w samo okienko.
Zawody rozpoczęły się dla nas wcale obiecująco, kiedy to w 10 minucie z mojego strzału prowadziliśmy 1:0. Ale cóż z tego? W ataku nie kleiło się. Smoczek był wyraźnie niedysponowany, nie miał nawet specjalnej ochoty do gry. To też przy stanie 3:2 dla gospodarzy – zastąpił go Nawrot. Mecz – mimo wszystko – zremisowaliśmy 3:3, grając pod koniec zawodów w dziesiątkę, wskutek zejścia z boiska Konkiewicza. Zająłem jego pozycję w obronie. Do powyższych zawodów wystąpiliśmy w następującym składzie: Koźmin, Konkiewicz, Lasota, Kotlarczyk I, Kotlarczyk II, Mysiak, Riesner, Maurer (Smoczek), Nawrot, Pazurek, Bator.
Podczas bankietu podali m.in. ostrygi. Mnie podchodziły, ale za to Riesner połykał je z wielkim apetytem. Oddałem mu swoją porcję, którą też „wtroił”. Odpokutował stokrotnie. Wtedy zaczęła się ślimacza tragedia.
I znów po powrocie do kraju, rozpoczęliśmy dalej kontynuować mistrzowską „młockę” Przystępując do mecz z „Cracovią” zdawaliśmy sobie sprawę, że będzie to ciężkie spotkanie. Nie chodziło o „pasiaków”, którzy w tym czasie wyraźnie nam ustępowali, ale o ich kibiców, którzy swoimi histerycznymi wrzaskami doprowadzali do rozpaczy. Mimo ich szalonego dopingu wygraliśmy 2:1, zwiększając wybitnie szanse na zajęcie pierwszego miejsca. Droga przed nami była jeszcze daleka. Tymczasem szykowaliśmy się do następnej wyprawy.
Dzięki za wszystko i niestrudzonym staraniom inż. Rosenstocka wyjechaliśmy do Jugosławii. Poprzez Zebrzydowice, dotarliśmy do Budapesztu, by po kilkugodzinnym tam odpoczynku, dojechać do Belgradu. Na peronie przywitał nas olbrzymi transparent. Członkowie zarządu oraz zawodniczki drużyny piłki ręcznej mistrzowskiego zespołu, które miały się nami opiekować przez okres naszego pobytu w Belgradzie. Miłą niespodzianką – specjalnie dla mnie, była osoba sekretarza naszego konsulatu, który jako lwowianin do tego „pogoniarz” szczególnie zajął się moją osobą.

       
         Brygada Częstochowa 1937 r. foto: A. Pelc, archiwum rodzinne
 

       
        Na stadionie Resovii, lata 40-te, foto: A. Pelc, archiwum rodzinne
 

       
        Podopieczni trenera Maurera, piłkarze Resovii Melko i Zwoliński odbierają jubileuszowe sygnety z okazji setnego meczu w barwach "pasiaków", foto:
A. Pelc, archiwum rodzinne

     
Resovia mistrz okręgu 1949 r. Stoją od lewej: Włodzimierz Maurer (trener), Sikora, Mikusiński,, Melko, Pieniążek, Rycerz, Barański; w dolnym rzędzie: Drozd, Dwernicki, Gwizdak, Klee, Bąk, Besz, foto: A.Kosiorowski

------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Włodzimierz Maurer
- (ur. 21 kwietnia 1907 w Tymbarku, zm. 17 października 1980 w Rzeszowie), wychowanek Resovii, debiut w drużynie "pasiaków" w 1920 r. (Resovia - Sparta Kraków), były piłkarz Resovii, Tarnovii, Pogoni Lwów, Garbarni, Legii Warszawa, Brygady Częstochowa, grał na pozycjach lewego i prawego łącznika, zdobył Mistrzostwo Polski z Garbarnią Kraków (1931 r.), trener drużyn piłkarskich: Brygady Częstochowa, Broni Radom, Resovii, Bieszczad Rzeszów, Waltera Rzeszów, Pafawagu Wrocław, Sandecji Nowy Sącz, Stali Stalowa Wola, Polnej Przemyśl, Czarnych Jasło, w czasie okupacji żołnierz Armii Krajowej, aresztowany przez NKWD i wywieziony do obozu jenieckiego w obwodzie Swierdłowskim (1944-1947).

"40 lat na zielonej murawie" - W. Wasyłyn, W. Maurer
zdjęcia: archiwum rodzinne A. Pelca, arch. A. Kosiorowskiego,
Księga Pamiątkowa LKS "Pogoń"

 

 


 

 

 

 



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

















































































 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

| ... do artykuły  |

 
© 2006 | resoviacy.pl  serwis informacyjny CWKS Resovia Rzeszów | design by