Rzeszów,
mała powiatowa mieścina, jak wiele innych miast, budził się po I wojnie
światowej do "nowego" życia. Tutaj przeznaczonym mi było spędzić okres
dzieciństwa. Tutaj przywdziałem pierwszy mundur studencki. W mieście tym
"zapoznałem" się po raz pierwszy z piłka nożną, która - jak się później okazało
- urzekła moją osobę do tego stopnia, że pozostałem jej wierny do dnia
dzisiejszego.
A zaczęło się dość niewinnie. Któregoś dnia, będąc w miejskim
ogrodzie zauważyłem grupę studentów, beztrosko uganiających się za piłką. To
mnie zaciekawiło. Piłka - była dla mnie na owe czasy nowością, wydarzeniem
nadspodziewanym. Toteż z szeroko "wybałuszonymi" oczyma obserwowałem kolegów ze
starszych klas. W pewnym momencie - jakby jakaś nadziemska siła, kusiła mnie
"kopnij sobie..." Okazja nadarzyła się dość szybko... piłka - jak gdyby
prowokacyjnie zaczęła toczyć się w moim kierunku. Nie wytrzymałem . Nie zdając
sobie sprawy, że przypadkowo stoję w bramce, zrobionej ze studenckich czapek,
kopnąłem z całej siły. I to były moje zaręczyny z piłką nożną.
Stała się ona pasją mego życia. No, ale o tym potem... Na razie nie miałem
zielonego pojęcia o zasadach tej nowej dla mnie gry. Postanowiłem sztuki tej
nauczyć się. Zachodziło tylko pytanie, w jaki sposób - i co najważniejsze -
gdzie?
O słynnym na całą Polskę PZPN nikomu się nawet nie śniło. Nie
istniały zrzeszenia, nie było wówczas tylu klubów. Całe życie sportowe skupiało
się zasadniczo na jakimś placu danej dzielnicy miasta, gdyż boisk sportowych
również nie było.
Istniała wprawdzie w tym czasie w Rzeszowie "Resovia", ale gdzie mnie
młodemu, liczącemu zaledwie 11 lat, chłopakowi - myśleć było o "Resovii". Były to
zresztą inne zupełnie czasy!
Piłek w Rzeszowie było zaledwie kilka, a te które były składały się
z paru kawałków licho pozszywanej skóry z dodatkiem świńskiego pęcherza.
Posiadacz takiego "skarbu" skupiał wokół siebie grono przyjaciół i zapaleńców,
którzy przybierając przeróżne nazwy, tworzyli drużyny. Zespoły te nigdzie
niezarejestrowane - rozgrywały pomiędzy sobą spotkania. A jakie to były
spotkania?
Czas trwania takiego meczu był nieograniczony. Przeważnie trwał do
zmroku lub dla zwiększenia ich atrakcyjności do pewnej - umówionej z góry -
ilości strzelonych bramek. Sędziów wówczas nie było "bo i po co". Wierzono sobie
na słowo honoru! Za bramki służyły - popularne w tym czasie studenckie
"dęciaki".
A ekwipunek? Z tym nie było kłopotu - bluzy lub koszule - własne
buty - a najczęściej boso! To drugie z uwagi na całość "poczciwych chodaków"
i... uniknięcie nieprzyjemności domowych, było najczęściej praktykowane. Zresztą
czyszczenie butów po takiej całodziennej kopaninie nie należało do przyjemności,
a zresztą zwracało uwagę rodziców, że się kopało piłkę.
Mimo że - jak wspomniałem - w Rzeszowie było w tym okresie kilka
piłek - to jednak cały "światek" piłkarski posługiwał się z konieczności
"szmacianką". W "szmaciankę" grało się przeważnie boso. Gra na bosaka miała mimo
wszystko swoje dobre strony. Wyrabiała opanowanie wszystkich uderzeń bez
wysiłku, a więc te zalety - które są tak ważne dla każdego piłkarza.
Ci
wszyscy, którzy nie mieli okazji korzystać z tego luksusu, jakim była prawdziwa
piłka, a nie chcieli wyzbyć się przyjemności grania - uciekali się do innej
formy piłki, tak zwanej "szmacianki" tj. imitacji prawdziwej piłki. "Szmacianka"
to rekwizyt dzisiejszej młodzieży zupełnie nieznany. Ale tym wszystkim, którzy
kiedyś taką piłkę kopali, na samo wspomnienie nazwy "szmacianka" przysuwają się
obrazy z dzieciństwa, przypominają się te "domowe tradycje", jakim hołdowali
rodzice. Ile to lania zebrało się za zniszczenie czapek, beretów, szalików i
pończoch, które przerabialiśmy na "szmaciankę".
"Szmacianka" zawładnęła młodzieżą. Wszędzie gdzieś spojrzał, było
jej pełno, nawet w tornistrze każdego "sztubaka" królowała między książkami.
Stąd codzienny widok, jak place, uliczki, podwórka do późnych godzin wieczornych
rozbrzmiewały gwarem grających bez wytchnienia, bez odpoczynku... do upadłego.
To były niezapomniane "szmaciankowe czasy", które minęły bezpowrotnie,
pozostawiając po sobie jedynie niechlubne określenie "szmaciarzy" - to jest
chyba niezbyt przyjemne określenie, ale dla mało zaawansowanych piłkarzy.
Określenie zresztą zupełnie niesłuszne, gdyż grać dobrze "szmacianką" było tak
samo trudno, jak dziś prawdziwą piłką - a może jeszcze trudniej.
Od 1962 roku Włodzimierz Maurer mieszkał przy ul.
Poniatowskiego, foto: resoviacy.pl
Mimo popularności, jaką cieszyła się piłka wśród młodzieży,
torowanie drogi do stanu, w jakim się znajduje obecnie, natrafiało na olbrzymie
trudności. Poza przeciwnikami, jakimi z reguły byli rodzice, piłka nie miała
ponadto zwolenników wśród większości społeczeństwa, które odnosiło się z zupełną
obojętnością do tego sportu - nie mówiąc już o władzach szkolnych, które w
zarodku tłumiły młodzieńcze zapały, odnosząc się wręcz wrogo do tych uczniów,
którzy uprawiali, względnie chcieli uprawiać sport.
W tym czasie w Rzeszowie znalazła się grupka ludzi, która mimo
wrogiego nastawienia społeczeństwa, poświęciła się bezinteresownie pracy nad
krzewieniem piłkarstwa i o nich, o tych pionierach należałoby tutaj napisać
kilka słów - jako o pierwszych działaczach. Czuję się w obowiązku wspomnieć o
tych, którym w pierwszym rzędzie mamy do zawdzięczenia, że piłka nożna w naszym
mieście jest dziś tak popularna, ze w Polsce w 1918 roku wiedziano o rzeszowskim
piłkarstwie, a Rzeszów podobnie zresztą jak Lwów i Kraków mają równy start w
tworzeniu zrębów polskiego piłkarstwa.
Do
najsilniejszych drużyn w tym pionierskim okresie - nie licząc oczywiście klubu
"Resovii" i Barkochby - należał zespół Kazka Romańskiego "Jutrzenka".
Zespół ten był do pewnego stopnia reprezentacyjny. Posiadał własne jednakowe
stroje. w skład drużyny wchodzili starsi studenci obu narodowości, a więc Polacy
i Żydzi. Skąd wzięła się nazwa "Jutrzenka", tego do dzisiejszego dnia nikt nie
wie i pozostanie tajemnicą założyciela. Po pewnym czasie doszło do rozbicia
"Jutrzenki". Po jej likwidacji zawodnicy narodowości żydowskiej z miejsca
utworzyli silny zespół "czerwonych", których w niedługim okresie wchłonęła
Barkochba.
Zawodnicy narodowości polskiej nie utworzyli wówczas odrębnego
zespołu. Z nazwisk prócz Romańskiego pozostały w pamięci jedynie sylwetki
piłkarzy żydowskich jak Blauch, Koch, Rubel i Weinbach,
a więc zawodników znanych później w Rzeszowie.
Druga z kolei drużyną była "Pogoń" - Tadka Augustyna,
nazwaną inaczej drużyną z "miejskiego ogrodu". Tę nazwę zawdzięczała
prawdopodobnie temu, ze była jedną z niewielu, która miała prawo względnie
przywilej bezpłatnego korzystania z boiska miejskiego ogrodu, co dla innych było
rzeczą wręcz niemożliwą. Na straży porządku stał ogrodnik miejski pan Piątek,
który w sposób bezwzględny tłumił wszelkie zamiary nieprawnego zawładnięcia
boiskiem przez innych. Mając takiego opiekuna "Pogoń" ze swej strony pilnie
strzegła swego przywileju, czując się jakby współgospodarzem.
Posiadanie terenu, na którym można grać ściągała do szeregów
"Pogoni" coraz to nowych zawodników. Przystępowali chłopcy z pobliża ogrodu,
niedalekiego "Wygnańca" no i "Rudek". Z ich grona wyszli też późniejsi piłkarze
"Resovii': Władysław Złamaniec, Tadeusz Piesko, i "wieczny" junior
Sowa.
Lokalnym rywalem "Pogoni" - z grupy tych nieuprzywilejowanych -
była drużyna "Podzamcza" - zespół zielonych spodenek, który mimo licznych
nalegań, nie zgadzał się na fuzję z "Pogonią". A szkoda, gdyż obie drużyny mogły
tworzyć bardzo silny zespół. Z zawodników wybijających się, którzy wzorem innych
przywdziali koszulki "Resovii", wymienić muszę - Mieczysława Dziedzica,
Kazimierza Finka, oraz aktualnego kapitana ówczesnego zespołu popularnego
wtedy "cyklopa" Lucka Żeglickiego.
To były drużyny, które mimo że skryte w cieniu wielkiej "Resovii"
wykuwały wspólnie z nią razem historię sportową "miejskiego ogrodu". Pozostałe
zespoły - a było ich sporo - z konieczności grały na obszernych błoniach.
***
Już w tym czasie można było podzielić drużyny
na techniczne i siłowe. Poprzednie zespoły zaliczam do technicznie grających.
Warto obecnie powiedzieć i o tych drugich. Na pierwszy plan wysuwał się groźny
zespół - z uwagi na siłę fizyczną zawodników A. i W. Dudków
"Psiarniskowia". Sama nazwa wskazuje, ze w drużynie grali chłopcy z dzielnicy "Psiarnisko".
Lecz nie tylko walory fizyczne cechowały tę jedenastkę. "Psiarniskowia" jako
pierwsza weszła w posiadanie prawdziwej piłki (z białej bawolej skóry uszyty był
popularnie zwany "płaszcz", a dętka była gumowa - prawdziwa!). Taka piłka była
dla chłopców nieocenionym wprost skarbem. Lecz radość zawodników "Psiarniskowii"
trwała krótko. Piłkę przehandlowano w tajemniczy sposób "Resovii". A więc jedyna
okazja zapoznania się z prawdziwą piłką prysła jak bańka mydlana, a zawodnicy "Psiarniskowii"
mieli żal do "Resovii".
"Psiarniskowia", jakkolwiek była niezłą drużyną - jedną może z
najlepszych, jakie wyrosły w tym czasie w Rzeszowie - nie cieszyła się wielką
popularnością i wzięciem - szczególnie wśród młodzieży szkolnej. Raziła w niej
nadmierna ostrość gry, a równocześnie zachowanie się poszczególnych zawodników,
którzy już cw tym czasie "chorowali" na manię wielkości. Niemniej była to bardzo
dobra jedenastka piłkarska. Z zawodników, którzy podobnie jak inni z pozostałych
tego rodzaju klubów, zasilili Resovię wymienić muszę Antka Dudka, braci
Kazika i Józefa Pitrów, Stefana Surmiaka - ojca obecnego
łącznika Resovii - Władysława oraz Władka Bąka.
Następną drużyną w Rzeszowie byli "Biali". Zespół ten najszybciej
pozbył się samodzielności, przechodząc gremialnie do "Resovii" i z połączenia
tego powstał silny zespół "Resovii", występujący pod nazwą "I - A". Drużyna ta
to zespół o pewnym już obliczu i wyrobieniu sportowym, a w jego szeregach
występowali - Stefan Bobola, Władysław Pasternak, Nusiek Wąsowicz, a więc
nazwiska piłkarzy, którzy niejednokrotnie później z powodzeniem bronili barw
reprezentacyjnego zespołu. Oni to jako pierwsi włączyli się w 1921 roku do
mistrzostw klasy C nowo utworzonego podokręgu rzeszowsko-jasielskiego, gdzie
odegrali poważną rolę.
Po drugiej stronie miasta za tzw. "wodą", dawała o sobie znać "Pobitnianka",
drużyna w tym okresie bardzo jeszcze słaba, z której dopiero później miał
powstać "Wisłok", jako pełnowartościowy klub sportowy. Ze starej "pobitniańskiej"
wiary utkwiły mi w pamięci sylwetki Olka Habera, Kazka Mroza,
Józka Ziomka i Kazika Kasmanowicza.
Tak przedstawiała się - jak na owe czasy ta ta "dobra klasa". Ale na tym
nie koniec, gdyż prócz wymienionych drużyn próbowano jeszcze zakładać tzw.
"uliczne zespoły" - takie, które przyjmowały nazwy ulic względnie dzielnic.
Próby te jednak nie przynosiły spodziewanych rezultatów, ponieważ natrafiały na
pewne trudności, jak np. brak sprzętu, a nawet "materiału ludzkiego". Niemniej
kilka jak np. "Czwartacy", "Hajdasiów", "Nowe Miasto" Tadka Bielańskiego,
"Baldachówka" czy "Szindlerówka", to zespoły, tóre od czasu do czasu dawały znać
o swoim istnieniu. I to jest dla nas istotne. Drużyny te jak wiemy dały początek
akcji umasowienia piłki nożnej na terenie Rzeszowa, stwarzając zaplecze dla
ówczesnej "Resovii". I to jest zasadniczy moment nieznanej i tak mało docenianej
historii rzeszowskiego piłkarstwa.
Spływ Wisłokiem z kolegami z Resovii, Kubisty,
Gwizdor, Kowolski
foto: A. Pelc, archiwum rodzinne
Zasmakowawszy prawdziwej piłki stałem się zaprzysiężonym bywalcem boiska w
miejskim ogrodzie. Tam przyglądałem się oraz analizowałem na swój chłopięcy
sposób grę poszczególnych piłkarzy. Tam wreszcie dorwawszy piłkę, wprawiałem się
z całym samozaparciem w trudną sztukę kopania. Ale nim to nastąpiło - musiałem
zadowalać się szmacianką. Podobno - postępy robiłem duże, tak iż w niedługim
czasie - po wybiciu kilkunastu szyb w obszernej "treningowej sieni" - stałem się
nie wiem dlaczego cenionym i poszukiwanym zawodnikiem szczególnie podczas przerw
lekcyjnych. Jednak nie dawało mi to pełnego zadowolenia. Duszą byłem przy
prawdziwej piłce, tej którą grano w miejskim ogrodzie. Niestety byłem dla nich
za młody!
Wreszcie, któregoś dnia doczekałem się i to zupełnie
nieoczekiwanie. W drużynie "Białych", która od pewnego czasu na dobre zadomowiła
się w miejskim ogrodzie, zabrakło do kompletu zawodnika - skrzydłowego i w
dodatku lewego. Amatorów jak zwykle było bardzo dużo , lecz sęk w tym, że żaden
z nas nie miał popularnie mówiąc językiem piłkarskim "lewej nogi". Po dłuższych
targach przeszła moja kandydatura. Jakaż był moja radość? Do dnia dzisiejszego
nie wiem, czy większym szczęściem był dla mnie późniejszy występ w I drużynie,
czy to wyróżnienie, jakie mnie wówczas spotkało. Taki "sztubak" z II klasy
gimnazjalnej w otoczeniu IV i V - klasistów, a więc tych, do których bez mała
mówi się "panie" - no, to przechodziło moje wszelkie oczekiwania.
Debiut wypadł szczęśliwie i stałem się już
rezerwowym graczem prawdziwej drużyny. Szczęście to nie trwało długo. Rodzice
zapowiedzieli zmianę mieszkania na ulicę Krakowską. Oddaliło to mnie od ogrodu
miejskiego, kolegów i piłki. Przezywałem wtedy pierwsza życiową tragedię.
Na nowym lokum odnalazłem to wszystko, co zdawało mi się już być zawsze
stracone. Znalazłem nawet znacznie więcej, bo pozyskałem bratnie dusze. Synowie
pana Maca - tercjana II gimnazjum, do którego sam uczęszczałem, byli
zapalonymi piłkarzami, szczególnie najmłodszy z nich Józek - zwany przez
wszystkich popularnie "sztanglem" z uwagi na swój mały wzrost. Józek to
późniejszy lewoskrzydłowy "Resovii" i kapitan drużyny, zawodnik odznaczający się
nienaganną techniką i dużą tzw. "smykałką" do gry. Śmierć dziwna, bo
niespodziewana, bezpośrednio po zawodach, przerwała karierę sportową tego
naprawdę wszechstronnie utalentowanego piłkarza.
W nowym gronie kolegów zacząłem wyżywać się na obszernym i
gościnnym gimnazjalnym podwórzu. Tak powstaje tu jeszcze jedna drużyna - zespół
J. Rebena, grupujący w swoich szeregach chłopców z tzw. "Szyndlerówki"
oraz dawnej ulicy Krakowskiej. Większość Z nich to późniejsi zawodnicy Resovii,
jak wspomniany już "sztangiel", ja i mój brat Michał, Michał Sudoł,
Józek Bać i Józek Mekowski. Tu również wraz z nami uczył się
sztuki piłkarskiej - długoletni obrońca Resovii - Władek Pęcak.
Grywaliśmy dużo meczów między sobą, pędząc czysto sportowy żywot. Z pęcherzami
do piłek nie było wtedy kłopotu, gdyż obowiązek stałego dostarczania ich ciążył
na Adamie Lubasie i braciach Wądołowiczach.
Z biegiem jednak czasu coraz to więcej młodzieży zaczęło ściągać na gimnazjalne
podwórze. - tym bardziej, że kilka poprzednio wymienionych drużyn jak
"Jutrzenka", "Biali" oraz "Psiarniskowia" uległy częściowej względnie całkowitej
likwidacji.
Na placu za II Gimnazjum szlifowało formę wielu
późniejszych piłkarzy Resovii
foto: arch.resoviacy.pl
Przesady w
tym nie będzie - a starszym już dziś panom jest wiadome, że Szymański,
Kubisty, Brydak, Gajewski, Kamiński, Bielawski
czy Szeynok - tu, a nie gdzie indziej zaczęli szlifować swą formę - nim
przywdziali koszulki "Resovii".
Wiosną 1919 roku powstaje bardzo silna drużyna "Ursus" skompletowana z
niedobitków "Psiarniskowii" i nowych zawodników zwerbowanych na nasze
gimnazjalne podwórze. Twórca i założycielem tej drużyny był J. Kubisty, a
protektorem J. Wójcik uniwersalny wówczas piłkarz "Resovii". W "Ursusie"
obowiązywał już strój sportowy tj. białe koszule o "słowackim" kołnierzu i
błękitne spodenki. Również wprowadzono emblematy (na tarczy wyszyta była duża
litera "U"). Z "Ursusem" liczono się, gdyż jak na owe czasy nie było dla niego
przeciwnika. Pozostawała jedynie "Resovia". O jakimkolwiek oficjalnym spotkaniu
z nią nie było jednak mowy. Byliśmy mimo wszystko "za smarkaci" dla niej.
W klasie przedmaturalnej zajęcia z gimnastyki prowadził Karol Stary
źródło: Sprawozdanie Dyrekcji II Gimnazjum w Rzeszowie 1924/25 ***
W tym samym czasie pojawiły się
drużyny wojskowe: 17 pułk piechoty, 20 pułk ułanów i 21 pułk artylerii polowej,
które w dużym stopniu przyczyniły się do spopularyzowania piłki nożnej w naszym
mieście. Szczególnie drużyna 17 pułku piechoty cieszyła się dużym uznaniem
przede wszystkim za dzielną postawę w rozgrywkach o mistrzostwo armii, które
wówczas równały się z mistrzostwami Polski. Zawodnicy tego zespołu demonstrowali
futbol na wcale niezłym poziomie. Dzięki nim właściwie mieliśmy okazję oglądania
najlepszych wówczas w Polsce dwu zespołów wojskowych, jakimi były bezsprzecznie
"20" z Krakowa i "40" ze Lwowa. W obu wymienionych drużynach występowali
najlepsi zawodnicy kraju z Wackiem Kucharem, Garbieniem,
Rejmanem i Kogutem na czele. Same nazwiska mówią za siebie. Nic też
dziwnego, że pojawienie się tych drużyn w Rzeszowie należało do atrakcji.
Resovia zrywając z tradycją miejskiego ogrodu przenosi swą
działalność na "lwowskie" błonia, gdzie rozgrywała cały szereg towarzyskich
zawodów z drużynami Tarnowa, Przemyśla czy Jasła. Jej skład był w tym okresie
bardzo płynny. Niemniej widziało się już sylwetki takich piłkarzy jak Górski,
Wójcik, Samołyk, Baran, Merklinger, Walenia,
Bem, Palikowski, Kruczek, Towarnicki, Tułecki
i Heublum w roli napastników. Gdybyśmy dodali do nich nazwiska kpt.
Drozda, Małeckiego i Mańka Kąckiego - mielibyśmy komplet "17".
"Konnym" piłkarzom mimo obecności Heubluma, Dudka, Złomka,
Chwałki i Boboli oraz "wojennych" nabytków Merklingera i
Kozery - daleko było do "piechoty". To samo można powiedzieć o "puszkarzach"
(21 pap), w szeregach, których dla odmiany grali zawodnicy cywilno - wojskowej "Resovii"
- Górecki, Molik i prof. Kogut.
O ile mowa o tych drużynach to nie sposób również pominąć milczeniem "Barkochby",
która nieśmiało dawała znać o sobie, ale dzięki staraniom ofiarnych działaczy w
szczególności Kleinmanna i dr. Spiro przystąpiła w niedługim
czasie do budowy własnego boiska. "Barkochba" nie ograniczała się tylko do
propagowania piłki nożnej, lecz zorganizowała drużynę ping-pongową, a w
późniejszych latach stała się pierwszym propagatorem pięściarstwa. Pierwszym zaś
bokserem, który zdobył tytuł mistrza okręgu lwowskiego dla Rzeszowa był zawodnik
"Barkochby" Grauer.
Jak z tego wynika piłka nożna w szybkim tempie zyskiwała na popularności, a
poziom jej stale i systematycznie wzrastał. Równocześnie z jej rozrostem
następowały szykany i represje ze strony władz szkolnych. Boisko gimnazjalne
stawało się coraz mniej gościnne i zaszła potrzeba rozglądnięcia się za jakimś
innym "przytulniejszym" placem.
Wybór padł na łączkę pobliskiego "Sokoła", a więc tutaj gdzie dzisiaj są korty
tenisowe, a gdzie wówczas płynęła "Mikośka". Bez większego zachodu i prawem
"kaduka" objęliśmy wspomniany obiekt w posiadanie nie zapominając o pobliskich
ogrodach, różach pana Holzera i plebańskich śliwkach. Czas płynął nam
spokojnie gdyż właściwie poza panem Kozłowskim - ówczesnym
gospodarzem terenu, nikt nam nie przeszkadzał. Grywaliśmy sobie w tym cichym
zakątku "Sokoła".
Wszystko niestety ma swój koniec. Toteż i nasza sielanka nie trwała zbyt długo.
Wypadki potoczyły się dość szybko i nieoczekiwanie. Na cichą do niedawna łączkę
zaczęli przychodzić rozmaici ludzie, którzy podważali naszą spoistość. Wraz z
nimi pojawili się goście dotychczas tutaj nieznani. Pojawiła się wódka,
papierosy, karty. Na koniec złego zjawiły się "babki" popularnie w tym czasie
zwane "titinami". Łączką zainteresowała się policja, a "Sokół" na długo przerwał
swą działalność sportową.
Po oczyszczeniu horyzontu, powołaliśmy do życia "Spartę" w mocno
przemeblowanym zestawieniu. Grali wówczas - Szymański, Bać,
Sudoł, Gogulski, Kubisty, Szaynok, Kałkowski,
Mauer I, Bielański, Mac I - brat wspomnianego "Sztangla".
opiekunem został Władek Sapeta, który z zapałem zajął się sprawami
zaopatrzenia - a sprawa ta nie była łatwa.
Największym kłopotem było zebranie pieniędzy, bez których nie można było myśleć
o istnieniu i prowadzeniu drużyny. Nasz opiekun idealnie rozwiązał ten problem.
Po prostu wysyłał nas na zarobek. Jak to wyglądało w praktyce? Część
chłopców - tych, którzy nie chodzili do szkoły, zabierał ze sobą na wieś, tam
pomagali w sprzedaży obrazków, których był dostarczycielem, a także cudownego
leku, w postaci kropli miętowych. Interes szedł dobrze, zasilając naszą skromną
kasę klubową. Pozostałych zawodników oraz członków wspierających angażował do
kina - najczęściej "Apollo", gdzie odstawialiśmy ilustrację muzyczną, gdyż
trzeba o tym pamiętać, ze w tym czasie filmy były nieme, a jedynie cały efekt
uzyskiwany był przy akompaniamencie m.in. fortepianu. W tej to formie w tym
czasie można było zebrać jakie takie fundusze, które m.in. potrzebne były na
wyjazdy. Mając zaproszenia do Łańcuta, Sędziszowa, Strzyżowa, czy gdzie indziej,
kwoty przejazdu musieliśmy pokrywać z własnej kasy. Na gospodarzach ciążył
jedynie obowiązek wydania "bankietu", na który składał się zazwyczaj razowiak,
masło, ser, kwaśne mleko. To musiało wystarczyć dla chcących grać w piłkę nożną.
O rzeczach tych wspominam specjalnie by, obecni piłkarze dowiedzieli się w
jakich warunkach powstawały pierwsze zręby rzeszowskiego piłkarstwa.
Prócz nowej piłki, która zakupiona została za ciężko zapracowane pieniądze
opiekun nasz już wówczas rozwiązał sprawę tak dzisiaj modnego dożywiania.
Miejscem zbiórek zawodników był sklep kolonialny Tomsa., mieszczący się przy ul.
3 Maja, gdzie przy "kuflu" dużego zsiadłego mleka z dodatkiem sera
szwajcarskiego rozstrzygały się sprawy sportowe.
Wieczorem bywało różnie. Czasami kino, od czasu do czasu przyjezdny teatr, ale
to były "owoce" zakazane dla ówczesnej młodzieży. Najczęściej jednak chodziliśmy
na ul. Gałęzowskiego 18, gdzie mieściła się znana mordownia Finkla. Tam
okupowaliśmy całymi godzinami bilard.
Tymczasem na naszej łączce życie powracało na normalne tory. Oczekiwaliśmy tylko
na upragnione spotkanie z "Resovią". Do pojedynku jednak nie doszło, lecz w
zamian otrzymaliśmy inne niemniej poważne "zamówienie" - a mianowicie dostaliśmy
zaproszenie na rozegranie zawodów z reprezentacją internowanych w Łańcucie
ukraińców - tzw. "petlurolowców". Radość był o tyle duża, że był to pierwszy
oficjalny występ o charakterze międzynarodowym jaki rozegrała rzeszowska drużyna
w tym okresie. zaszczyt ten przypadł właśnie nam - Sparcie. Spotkanie zakończyło
się naszym zwycięstwem 7:1.
Wiosną
1920 roku - nowa sensacja, "Resovia" rozbiła namioty na rzeszowskich błoniach,
nosząc się nawet z zamiarem wybudowania w tym miejscu własnego stadionu. To
oczywiście było nawet na rękę. Mając teraz boisko pod nosem chodziliśmy pilnie
podglądać przeciwnika, korzystając prócz tego z boiska pod nieobecność
właściciela. Boisko to nie było już nędzną łączką, porośniętą ostami, lecz wolną
przestrzenią o fantastycznych rozmiarach. Największą jednak radość sprawiły nam
prawdziwe bramki z drucianą siatką. Niestety w dalszym ciągu nie mogliśmy
zmierzyć się z "Resovią", ale staliśmy się pilnymi jej uczniami.
Rok 1921 zastaje nas wszystkich w szeregach "Resovii". Zaciąg odbył się szybko
bez ceremonii. Ulubieńcem młodzieży był w tym czasie Pieciu Walenia -
prawy pomocnik, który jednym małym powiedzonkiem zapędził nas do Resovii.
"Ciarachy" - przemówił do nas - "dosyć tej zabawy. Jutro chcę was tu
wszystkich widzieć na treningu". To wystarczyło, by stać się wiernym
członkiem Resovii i jej zawodnikiem.
*** Z całej tej "ferajny" tylko ja jeden otrzymałem przydział do rezerw tzn. do I-A,
pozostali do drużyny II, względnie do zespołu juniorów. W rezerwie zagrałem
wszystkie spotkania w ramach mistrzostw klasy C nowoutworzonego podokręgu
rzeszowsko - jasielskiego. Zajęliśmy wówczas pierwsze miejsce.
Zbliżał się koniec sezonu, a wraz z nim
oficjalne jego zakończenie. Do Rzeszowa zjechała krakowska "Sparta" ze
wszystkimi swoimi "asami", a więc Czulakiem - pamiętnym z występów "20" -
dalej Trzeckim, Przybyłą i braćmi Wójcikami na czele.
Zapowiadał się więc bardzo ciekawy mecz. Chcąc się z bliska przyjrzeć
renomowanym piłkarzom, zaszedłem jak zwykle do baraku, który służył wówczas
za szatnię dla "Resovii". Niespodziewanie zostałem zawezwany do kierownika
sekcji piłkarskiej - wielkiego przyjaciela młodzieży - inż. Bolesława
Miaskowskiego, który powiedział krótko - "masz się rozbierać będziesz grał".
Stałem jak gromem porażony, nie wiedząc dosłownie co ze sobą zrobić -
zdecydowałem się wreszcie na ucieczkę. W sieni jednak popadłem na Małeckiego
- masywnego obrońcę "Resovii", który na siłę "wtaszczył" mnie z powrotem do
środka. Ze łzami w oczach broniłem się jak mogłem przed "nieszczęśliwym"
występem, jednak nic nie pomogło - słowo rzekło się i mimo ogromnej tremy i
wielkiego strachu zdecydowano, że muszę grać. Dopiero przy dobieraniu butów
zaświtała na moment słaba nadzieja na uwolnienie się z tej opresji. Żaden bowiem
z butów nie pasował na moje nogi - wszystkie były przynajmniej o dwa numery za
duże. Jednak i na to znaleźli rozwiązanie - wpakowali po prostu słomę do butów i
z takim "ładunkiem" kazano mi iść na boisko. Cóż było robić - wyszedłem - a
trzeba wiedzieć, że miałem wtedy niespełna 14 lat.
No i jakoś
poszło. Mecz zremisowaliśmy 1:1, co było dla nas dużym sukcesem - mnie zaś udało
się strzelić tę jedną wyrównującą bramkę. Radość odczuwałem wprost szaloną,
która niestety szybko gdzieś uleciała pod wpływem słów Małeckiego - "ale
mi bramka - nigdy byś bratku jej nie strzelił, gdybyś mu tą sieczką oczu nie
zaprószył."
powiedzenie to było dla mnie bolesne, ale jak dowiedziałem się później , miało
ono być lekarstwem na "sodową wodę", która mogła mi uderzyć do głowy.
I tak rozpoczęła się moja prawdziwa kariera sportowa. W barwach "Resovii" grałem
przez okres 5 lat, biorąc udział we wszystkich prawie spotkaniach.
Program
był bardzo bogaty i urozmaicony. Prócz mistrzostw okręgowych, graliśmy prawie ze
wszystkimi drużynami Krakowa, Bielska i Lwowa. Nie obce również były nam drużyny
zagraniczne. Na sprowadzenie takiego MAFC Budapeszt, Hakoahu Gratz, czy Herty z
Wrocławia - nie każdy w tym czasie mógł sobie pozwolić. Nie chodziło wyłącznie o
finanse, z którymi nie zawsze było najlepiej, ale przede wszystkim o pewien
poziom techniczny, jaki "Resovia" wówczas bezsprzecznie reprezentowała. A to
było najważniejsze.
O wartości naszej może zaświadczyć najlepiej fakt, że wiosną 1924
roku zostaliśmy zaproszeni przez ówczesnego mistrza Polski LKS "Pogoń" do Lwowa,
na rozegranie towarzyskiego spotkania. Miało to swoją wymowę. Prócz wyjazdu do
Lwowa, graliśmy jeszcze w Lublinie, Stanisławowie i Stryju, a jesienią 1923 roku
szykował się nam wyjazd do "Warszawianki", który niestety sparaliżowała wczesna
zima. To jest jak na ówczesne czasy przebogata historia.
Lata 1921 i 1922 to właściwie szukanie form szkoleniowych, konsolidacja zespołu,
który dopiero w 1923 r. wypłynąć miał na szerokie wody. Niemniej jednak juz
wtedy grywaliśmy dużo i to z drużynami niejednokrotnie bardzo wysoko notowanymi.
Atrakcją sezonu 1922 roku był przyjazd do Rzeszowa krakowskiej A- klasowej
Jutrzenki ( w tym czasie A klasa była najwyższą klasą w Polsce), która grając z
okazji setnego meczu Olka Towarnickiego musiała się dobrze napocić, by
wygrać z nami 1:0. weźmy taki BBSV z Bielska - a więc jedną z czołowych drużyn
okręgu bielskiego - mógł mówić o szczęściu, że wyjechał z Rzeszowa z wynikiem
1:1. Warto nadmienić, że BBSV uplasował się na trzeciej pozycji tuż za
"Cracovią" i "Wisłą".
Jak z tego widać są to wyniki, których nie powstydziłaby się żadna obecna
drużyna krajowa. Szkoda tylko, ze historia ta jest "zazdrośnie" gdzieś ukryta w
lamusie, czy też szafach klubowych, zamiast być udostępnioną szerszemu ogółowi.
Wspominając mistrzostwa okręgowe - nie sposób
jest zamilczeć o "Tarnovii", która wzorem "Resovii" nie może odnaleźć właściwego
jej miejsca w wielkiej rodzinie sportowej.
Otóż najgroźniejszym - a właściwie jedynym konkurentem do I miejsca (graliśmy do
1925 roku w podokręgu tarnowsko - rzeszowskim) była zawsze "Tarnovia".
Rokrocznie zabierała nam tytuł mistrza sprzed nosa, mimo że byliśmy dla niej
równorzędnym przeciwnikiem. Równe trzy lata trwała obopólna rywalizacja,
kończąca się zawsze trzecim spotkaniem na neutralnym boisku. Niestety w końcowym
rozrachunku zawsze górą była "Tarnovia".
W roku 1922 boisko "Cracovii" było miejscem pierwszego dodatkowego spotkania,
które zakończyło się zwycięstwem 2:1. Mecz ten graliśmy bardzo nerwowo,
przytłoczeni wielkością krakowskiego stadionu, jak również niesamowitym
dopingiem tarnowskich kibiców. W zawodach tych "Resovia" wystąpiła w
następującym składzie: Górski, Górecki, Małecki, Bommer,
Piątek, Walenia, Brydak (Aleksander), Tułecki,
Bem, Maurer, Opolski. A więc wystąpiliśmy bez
Towarnickiego i Heubluma.
Po tej przykrej porażce, w roku następnym stanęliśmy do drugiej z kolei
decydującej rozgrywki. Tym razem miejscem spotkania był Rzeszów i boisko "Bar-Kochby".
Ten ze wszech miar pechowy mecz "Resovia" zmarnowała, powołując wprawdzie pod
broń najlepszych zdaniem ówczesnego kierownictwa zawodników. W spotkaniu tym
wystąpili - Górski, Górecki, Małecki, Bobula,
Piątek, Walenia, Tułecki, Heublum, Maurer,
Towarnicki, Opolski. Oto aktorzy smutnego w skutkach wydarzenia. Czy
takie zestawienie składu było najszczęśliwsze? Trudno teraz po tylu latach
oceniać. Uważam jednak, że nie było ono najlepsze. Tułecki nigdy nie grał
na skrzydle. Towarnicki zaś od roku nie miał kontaktu z drużyną. stawiano
wyłącznie na nazwiska i to się zemściło.
początek meczu nie zapowiadał tak fatalnego zakończenia. kiedy w 7 minucie
strzeliłem bramkę - nikt z obecnych nie przypuszczał, że możemy zejść z boiska
pokonani. A tak się niestety stało. dwa kolejne "karne" w fatalny sposób
spudłowane przez Góreckiego i następnie Heubluma -
zadecydowały o wyniku. I znowu na rok czasu "musieliśmy" pożegnać się z
mistrzostwem.
Rok 1924 zastaje nas w jeszcze dogodniejszej sytuacji. Graliśmy znów w Rzeszowie
(drogą losowania) i to w dodatku na własnym boisku. No nareszcie - do trzech
razy sztuka - myślano. Niestety i tym razem drużyna "Tarnovii" zeszła
niepokonana z zielonej murawy, obnażając przy tym nasze słabe przygotowanie
taktyczne. O tym mieliśmy najmniejsze pojęcie, w przeciwieństwie do gości,
których w tym okresie przygotowywał środkowy napastnik "Cracovii" - Kałuża.
Jeszcze na parę minut przed zakończeniem spotkania prowadziliśmy 2:1, by w
końcowym efekcie przegrać 2:3.
takim oto smutnym finałem zakończyły się dla nas trzyletnie zmagania z "Tarnovią",
która w efekcie weszła do klasy A.
Z innych drużyn, biorących udział w mistrzostwach jedynie jasielscy
"Czarni" byli niezwykle groźnym przeciwnikiem, szczególnie na własnym boisku -
na tzw. "targowicy". Dopiero klęska poniesiona "u siebie" w Jaśle w stosunku 0:5
(grałem wówczas na środku pomocy), utwierdziła naszą hegemonię, nad piłkarstwem
jasielskim. A oto skład "Resovii", w jakim wystapiła w tym wyżej wspomnianym
meczu: Szymański, Pęcak, Kuśtek, Bać, Maurer,
Kubisty, Brydak, Małodobry, Heublum, Złamaniec,
"Sztangiel" (Józef Mac).
dalszym naszym partnerem - chociaż w mniejszym już stopniu atrakcyjnym - jak
wyżej wymieniono - był tarnowski "Samson", który mimo posiadania w swym składzie
kilku wartościowych jednostek, wiele nie zdziałał. To samo odnosi się do
rzeszowskiej "Bar-Kochby", która poziomem pozostawała daleko w tyle. Z licznych
"bojów" stoczonych z "biało-niebieskimi" (w takich bowiem kolorach występowała "Bar-Kochba")
szczególnie dwa utkwiły mi w pamięci.
***
Pierwszy z nich odbył się wiosną 1923 roku na boisku "Resovii".
Zakończył się wysoką porażką "Bar-Kochby" 10:1. Bohaterem tego spotkania był
wówczas Bem, grający na środku ataku. Sam strzelił 8 bramek. Drugi mecz
odbył się na boisku "Bar-Kochby" w 1924 lub 25 roku - dokładnie już nie
pamiętam. I tym razem w zespole niebieskich grali studenci studiujący w kraju i
nawet zagranicą, na pozycji środkowego pomocnika grał Klarnet, przybyły
do kraju aż z Francji. Mecz wygraliśmy 5:1.
W późniejszych latach dołączyła się do rozgrywek tarnowska "Jutrzenka",
która wraz z rzeszowskim "Samsonem" tworzyła parę zdecydowanych outsiderów. To
samo zresztą można powiedzieć i o "Wisłoce", która po utworzeniu w 1925 roku
nowego - ale zaledwie rok działającego podokręgu rzeszowsko - dębicko -
jasielskiego mocno się z punktami borykała.
Chcąc dać całkowity obraz rzeszowskiego piłkarstwa, nie wolno również pominąć 2
zespołów jakie w tym czasie działały. Pierwszym była "Rzeszowianka" - drużyna
kolejowa, która powstała z inicjatywy Władysława Sapety. "Rzeszowianka"
zasadniczo była zespołem grającym wyłącznie dla własnej przyjemności. Grywali
tam "starsi panowie" - m.in. Dęcikowski, Paduchowski, Mazur
- a więc piłkarze bez większych aspiracji sportowych.
Drugim zespołem był "Wisłok". Z tą drugą drużyną było zupełnie inaczej. To był
już klub, drużyna młoda rokująca wówczas jak najlepsze nadzieje. Po kolejnych
sukcesach w klasie C, później w B, zaistniała realna szansa dalszego awansu.
Niestety brak własnego boiska i perspektywa dalekich wyjazdów - były poważną
przeszkodą. W rezultacie po 2 kolejnych niestawieniach się na boiskach
przeciwnika, drużyna ta odpadła z dalszych rozgrywek.
Duzym sukcesem "Wisłoka" było dojście wraz z "Resovią" do finału pucharu
Rzeszowa, jaki odbył się wiosną 1926 roku. Do rozgrywek tych stanęły wtedy
wszystkie drużyny Rzeszowa - "Resovia", "Bar-Kochba", "17 p.p.", "22 p. ułanów",
"Wisłok" i "Samson". Mecz finałowy "Resovia" - "Wisłok" nie przyniósł
rozstrzygnięcia, co było wielką niespodzianką i dla wszystkich zaskoczeniem.
Dodatkowe spotkanie odbyło się dopiero w zimie - 6 grudnia. Zwyciężyła wprawdzie
"Resovia" 1:0, ale właściwie dopiero po kontuzji bramkarza Saneckiego,
którego zastąpił obrońca Prokop. Reprezentacyjny skład "Wisłoka" w tym
czasie przedstawiał się następująco: Sanecki, Prokop, Lichota,
Duljan, Rybowicz, Ślusarz, Mach, Podróżek,
Zieliński, Trzeciak, Kotowicz. Później dołączyli do nich -
Senejko, Haber i Kluz.
Jak widać, to prócz zawodów mistrzowskich oraz tzw. przyjacielskich, modnymi
wówczas były spotkania międzymiastowe o słynną "wazę prof. Żeleńskiego". Lwów
staczał boje z Krakowem równe 10 lat. Również znane były spotkania jednorazowe,
w których brała udział również "Resovia" Jedno z takich - z Nowym Sączem -
jakie odbyło się na boisku "Tarnovii" dostarczyło sporo emocji. Stawka była
wysoka, gdyż w razie wygrania, czekał nas finał z Krakowem, fundatorem pucharu.
W normalnym czasie wynik brzmiał 3:3 - a zarządzona dogrywka 2x15 minut nie dała
upragnionego rozwiązania. Zaczęliśmy "puchnąć", gdyż trzeba wiedzieć, że
graliśmy pod koniec meczu w "10", wskutek zejścia kontuzjowanego Heubluma, a regulamin
nie przewidywał żadnej wymiany. Ostatecznie zmęczeni i zdenerwowani, brakiem
jednego zawodnika przystąpiliśmy do trzeciej - 30-minutowej dogrywki "Górale"
zaatakowali nas gwałtownie. A jednak wytrwaliśmy. Bramka zdobyta przeze mnie
dała zwycięstwo - a z nim zasłużone miejsce w finale.
Finał z Krakowem przegraliśmy - jak było do przewidzenia, lecz wynik 1:0 to
naprawdę zaszczytny dla nas rezultat, biorąc pod uwagę, że mieliśmy w kościach
ciężkie poprzednio spotkanie, oraz brak atutowego napastnika, jakim był
bezsprzecznie Heublum.
Drużyna Resovii z 1924 r. W górnym rzędzie od
lewej: Bać, Kula, Kubisty, Opolski, Kuśtek. Siedzą: Tułecki, Górecki, Szymański,
Maurer, Heublum
foto: arch. resoviacy.pl
Do najpopularniejszych zespołów rokrocznie przyjeżdżających do Rzeszowa, należał
krakowski "Wawel" (drużyna braci Seichterów, Jesionki) oraz "Lechia"
ze Lwowa. I tak, jak "Wawel" dawał sobie na ogół z nami radę, tak znowu "Lechia"
obowiązkowo z kwitkiem powracała do Lwowa.
Pierwsze spotkanie z "Lechią", jakie odbyło się wiosną 1923 roku, w żadnm
wypadku nie zapowiadało końcowego wyniku. W niespełna 15 minut, trzy razy piłka
znalazła drogę do siatki Górskiego. Zapowiadało się więc na katastrofalną
porażkę. Nie zawiedliśmy jednak rzeszowskiej publiczności ... wygraliśmy 6:3.
Mecz ten to popisowy numer lewej strony ataku: Opolski, Maurer
(szczególnie po przerwie) - która w sumie strzeliła aż 5 bramek.
Dwukrotnie jeszcze "Lechia" zmierzyła się z nami, lecz zawsze przegrywała.
Pisząc o tych drużynach nie można pominąć "Polonii" Przemyśl -
jedynej krajowej drużyny, której przez cały czas mojej kariery nie strzeliłem
ani jednej bramki. "Polonia" bezwzględnie była w tym czasie lepsza od nas, a
sporadyczne remisy czy nawet zwycięstwa - wcale nie zmieniały tej sytuacji.
Pamiętać również należy o tym, że "Polonia" była jedną z niewielu drużyn, która
potrafiła wygrać z lwowską "Pogonią" 1:0, co było sensacją na miarę
ogólnokrajową. Wkrótce doszły dalsze sukcesy polonistów. Szczególnie dwa
wartościowe remisy miały wtedy swoją wielką wymowę. Pierwszy z nich to 3:3
uzyskany z Turkami, powracającymi z zawodów międzynarodowych z Łodzi. Drugi
niemniej zaszczytny bo 2:2 uzyskany z "Hakoahem" z Wiednia, drużyną wysoko
notowaną na piłkarskim rynku. Nie na darmo zresztą nazwano Przemyśl "polską
Barceloną", gdyż wygrać tam było wielką sztuką.
Skład "Polonii" Przemyśl, z jakim pierwszy raz zetknąłem się na zielonej murawie
wyglądał następująco: Weis, Hurło, Duda, Hubariw, Moskalewicz, Petzold
(Ekiert), Menczak, Wochanka, Dobrzanski, Wolstał, Migiel.
Niecodziennym wydarzeniem dla światka sportowego był przyjazd do Rzeszowa
"Cracovii na otwarcie "nowooparkanionego" boiska przy ul. Przybyszowskiej
obecnie Krakowskiej. Dla "Cracovii" była to zarazem ostatnia próba przed
wyjazdem na słynne tournee do Hiszpanii, dlatego też przyjechała do nas w pełnym
składzie. Wyglądał on wówczas następująco: Przeworski (Popiel), Pychowski,
Fryc, Strycharz, Styczeń, Synowiec, Ziemiański, Rejman III, Kałuża, Chruściński,
Sperling, a więcw swoim reprezentacyjnym zestawieniu jedynie bez
Cikowskiego i Gintla. Magnesem, który oczywiście
przyciągnął publiczność był m.in. Kałuża. "Resovia" zagrała w takim oto
zresztą normalnym składzie: Górski, Górecki, Małecki, Walenia, Piątek, Dudek,
Drozd, Tułecki, Maurer, Kruczek, Opolski.
Potoczyła się gra, jakiej Rzeszów do tej pory nie widział. Na precyzyjną
technikę "Cracovii" odpowiedzieliśmy kolosalną wprost ambicją i chęcią
wywalczenia jak najkorzystniejszego wyniku, co się nam częściowo udało.
Pierwszą bramkę zdobył niespodziewanie Kruczek, wśród niesamowitego
aplauzu publiczności. To nas zdopingowało. Zaczęliśmy silniej naciskać.
***
Na swoją kolejkę nie czekałem długo, bo oto po dokładnej centrze
kpt. Drozda - "wolejem", po raz drugi umieściłem piłkę w siatce
Przeworskiego. Nie będę opisywał tego co co działo się na wypełnionym po
brzegi stadionie. W każdym razie zanosiło się podczas meczu z "Cracovią" na
wielką niespodziankę i sensację. Do niej jednak nie doszło... bo "Cracovia" po
otrząśnięciu się z tej naszej chwilowej przewagi, wygrała spotkanie aż 6:2.
z ta drugą bramką strzeloną przeze mnie wiąże się bardzo humorystyczne
zdarzenie. Otóż po tym strzale na siedzących miejscach rozległ się silny trzask
- to złamała się ławka pod siedzącym na niej prezesem "Cracovii" dr Edwardem
Cetnarowskim ważącym bez mała 130 kg (za prawdziwość tego zdarzenia nie
biorę jednak odpowiedzialności. Być może, ze była to jedynie złośliwość. W
każdym razie mówiono o tym dłuższy czas).
Mecz ten był dla mnie pamiętny jeszcze z innej przyczyny. Zostałem wciągnięty na
listę "przyszłych" zawodników "Cracovii".
Rok 1924 rozpoczęliśmy wyjazdem do "Pogoni" Lwów. Śpiewająca
publiczność i okropna trema - oto wrażenia jakie odniosłem z tego spotkania. Nic
też dziwnego, że kiedy znalazłem się sam na sam w idealnej sytuacji strzałowej
pod bramką lwowską, zobaczyłem 3 bramki, 3 piłki, 3 Mietków Kucharów. I
tak straciłem jedyną szansę strzelenia bramki "mistrzowi".
Mecz ten przegraliśmy 0:4. "Pogoń" grała wówczas w następującym składzie: M.
Kuchar, Olearczyk, Ignarowicz, Sznajder, Wójcicki, Gulicz, Juras, Bacz, W.
Kuchar, Garbień, Słonecki.
Spotkanie rewanżowe, rozegrane w jesieni 1924 roku przyniosło prócz porażki
0:6, cenne materiały do rozważania nad stylem gry. Style gry "Cracovii" i
"Pogoni" były różne. Gra "Cracovii" być może była miła dla oka, "Pogoni"
natomiast bardziej skuteczna.
W tym samym roku mieliśmy okazję do zmierzenia się z trzecim niemniej wielkim
zespołem, jakim była w owych czasach "Wisła" Kraków. Drużyna "białej gwiazdy" -
powracająca z jubileuszu "Czarnych" omal, że nie potknęła się na nas. Honor ich
uratował problematyczny karny. Jednak sam wynik 2:2 to duży sukces - szczególnie
Józka Heubluma, zdobywcy obu bramek. W tym czasie w "Wiśle" grał H.
Rejman.
Po tym meczu pierwszy raz zaproszony zostałem przez zarząd
klubu do cukierni Lewickiego przy ul. 3 maja na ciastka i lody. Było to,
że tak powiem - oficjalne wprowadzenie mnie w "szeroki świat".
Pod koniec roku szkolnego szykował się nam atrakcyjny wyjazd do stanisławowskiej
"Rewery", gdzie mieliśmy rozegrać dwa spotkania - mecz i rewanż. Ze względu
jednak na konieczność "gwałtownego" poprawienia noty, wyjazd ten mi nie
odpowiadał. Z drugiej strony, żal było zrezygnować z dalekiej podróży. Cóż było
robić? O jakimkolwiek zezwoleniu w tym czasie nie mogło być mowy. Pozostawało
jedyne wyjście... ucieczka. I tę wybrałem. Końcowy efekt tej wielce nie
przemyślanej przeze mnie eskapady, była - poprawka z niemieckiego, dalej
śmiertelna obraza profesora, a przede wszystkim wiele nieprzyjemności domowych
ze strony rodziców.
Pierwszy mecz rozegraliśmy w fatalnych warunkach - ze względu na nasze żołądkowe
dolegliwości. Rezultat był taki, że raz po raz, któryś z nas opuszczał plac
gry... Mecz przegraliśmy 1:2, grając w następującym składzie: Górski,
Górecki, Małecki, Walenia, Piątek, Bobola, Pitro, Heublum, Maurer, Iwanicki,
Opolski.
Na drugi dzień - wypoczęci i dostatecznie odświeżeni wygraliśmy 3:0. W
Stanisławowie byłem pierwszy raz w życiu w nocnym kabarecie !
Wakacje wraz z kolegami spędzałem na obozie PW i WF w Skolem, gdzie pod
kierownictwem por. Bema - wyrastały nowe kadry wygimnastykowanych i
zahartowanych piłkarzy. Podstawą obozowego programu była gimnastyka, następnie
lekka atletyka no i częste wycieczki po górach, co wyrabiało przede wszystkim
kondycję.
Również często grywaliśmy w piłkę przeważnie z zespołami pokrewnych obozów.
Niemniej miejscowe drużyny chętnie służyły nam za przeciwników. Po 2 miesiącach
rozkosznej "laby" powróciliśmy do domów "odremontowani", a co najważniejsze
jeszcze mocniej scementowani. Tworzyliśmy wówczas naprawdę kolektyw doborowych
kolegów.
W tym samym roku "zafasowałem" pierwszą dyskwalifikację
klubową. Sprawa na pozór była błaha. Chodziło wyłącznie o zasadę! Otóż mieliśmy
grać z krakowską "Olszą". Opuściłem to spotkanie bez opowiedzenia się, udając
się na zawody międzynarodowe do Krakowa. O i to wszystko. Za te niesubordynację
zostałem odsunięty od gry na dwa tygodnie. "Nijako" było mi, tym bardziej, że
zbliżały się dwudniowe święta, a z nimi zapowiedziane 2-dniowe odwiedziny
krakowskiej "Sparty". Nie pomogły ani prośby, ani też wołanie widowni. Zarząd
stał twardo na swym stanowisku.... - nie grałem.
Spotkanie to przegrała "Resovia" 0:1. Na drugi dzień rano uchwalono - pod
naciskiem opinii i kierownictwa sekcji - dopuścić mnie do gry - zamieniając karę
2-tygodniowej dyskwalifikacji na ostre napomnienie. Postanowiłem teraz
skorzystać z sytuacji i dla odmiany "odgryźć" się na zarządzie.
Na stadion przyszedłem w ostatniej chwili - i tu dowiedziałem się o powziętej
uchwale (0 jej zmianie wiedziałem już wcześniej). Niestety, wyłonił się nowy
problem. Co zrobić ze sprzętem? Leżał wprawdzie przygotowany, ale u mnie w domu!
Szybko podstawiono bryczkę i rozkazano gnać do domu. Otrzymałem jak z tego
wynika, wystarczające zadośćuczynienie. Mecz ten wygraliśmy 3:1. strzeliłem
wówczas 2 bramki.
foto:
Włodzimierz Maurer 1935 r.
foto: A. Pelc, arch. rodzinne
Rok 1925, to w pierwszym rzędzie gruntowne odmłodzenie drużyny. Ze
starej "wiary" ubyli: Górski, Górecki, Małecki, Walenia, Piątek, Bem, Drozd i
Towarnicki - pod koniec sezonu - Kruczek, Tułecki i Tosiek
Opolski, Heublum już wcześniej wyemigrował do Krakowa. Myślałby ktoś, że po
takiej "czystce", "Resovia" przestała istnieć. Nic podobnego. Pozostało zaplecze
- własny narybek. Następcy wysłużonych "repów" - to młodzież Rzeszowa - "starzy"
znajomi z "Pogoni", "Ursusa", czy innej "Sparty", którzy okrzepli w barwach "Resovii".
Drużyna w nowym zestawieniu przedstawiała się następująco: Adam Szymański,
Władysław Pęcak, Stanisław Kuśtek, Józef Bać, Jan Kołodziej, Henryk Kubisty,
Aleksander Brydak, Mieczysław Małodobry, Włodzimierz Maurer, Władysław Złamaniec,
Mieczysław Dziedzic.
Znów ruszyła w bój, może nieco z mniejszym rozmachem nowa generacja. W
mistrzowskich spotkaniach - po odejściu "Tarnovii" - nie mieliśmy właściwie
przeciwnika - gorzej natomiast bywało z towarzyskimi kontaktami. Nowe tarcia w
zarządzie klubu - który nie doceniał potrzeby liczniejszych kontaktów - były
powodem wolniejszego rozwoju młodej drużyny. Tak w życiu bywa, że dobre chęci
nie zawsze idą w parze ze znajomością zagadnienia.
Wypadki "majowe" 1926 roku zahamowały do pewnego stopnia ruch
sportowy - na naszym bogatym w historię, lecz jakże ubogim w działaczy
sportowych - terenie.
***
Dość wspomnieć skład osobowy każdorazowych zarządów (mowa o
ówczesnych zarządach Resovii), by ze "świeczką" szukać profesora czy też
nauczyciela. A przecież z tego grona na innych terenach wyrośli znani działacze,
krzewiciele kultury fizycznej i sportu, jak Weisenhof - autor pierwszego
podręcznika o piłce nożnej - dalej kurator Wyrobek, prof. Rudolf Wacek
i działający do dnia dzisiejszego na terenie Krakowa prof. Tadeusz Dręgiewicz.
- Są to ludzie ściśle związani z historią polskiego sportu.
A jak było w Rzeszowie? U nas w tym czasie panowała martwota, a wprost
kołtuneria. Tak, a nie inaczej można nazwać tę obojętność, jaka cechowała w tym
czasie rzeszowskie władze szkolne. Być może, że bano się - jak większość
młodzieży szkolnej - księdza "kanonika".
Po zdaniu matury stałem się wreszcie wolnym człowiekiem.
Teraz już z całym spokojem mogłem pomyśleć o sobie, o swojej umiłowanej
drużynie. Trenowałem teraz bardzo intensywnie, ćwicząc szczególnie strzały,
które w tym czasie były największym moim atutem - moją specjalnością.
W połowie lata zostałem wypożyczony do Tarnowa, celem wzmocnienia drużyny w
rozgrywkach pucharowych z Krakowem. Reprezentacja podokręgu opierała się
właściwie na "Tarnovii", zasilona była jedynie moją osobą. Grałem wówczas na
prawym łączniku w towarzystwie Mikulskiego, Jachimka,
Smoczka i Zdzisława Nowaka (były mistrz w skoku w dal). Mecz
wygraliśmy 3:1. Czułem się doskonale w takim towarzystwie.
Drużyna Resovii 5 sierpnia 1926 r., stoją od lewej:
inż. Miaskowski, Opolski, Górecki, Maurer, Heublum, Brydak, Bać, Kuśtek, Tułecki,
Olszynka, Szymański, Kubisty
foto: A. Pelc, archiwum rodzinne
Jesienią 1926 roku opuściłem Rzeszów, by znów po rocznej przerwie
spowodowanej służbą wojskową w Podchorążówce Piechoty - stanąć chociaż na krótko
- na rzeszowskiej zielonej murawie. Z rozegranych w tym czasie meczów chciałbym
przypomnieć tylko ten jeden, który w zasadzie zadecydował o późniejszej mojej
karierze sportowej.
Graliśmy wtedy na boisku "Bar-Kochby", mając za przeciwnika jarosławski "AZS".
Było to bardzo dziwne spotkanie. Do przerwy mimo naszej dużej przewagi wynik był
bezbramkowy. Zaraz po przerwie jarosławiakom udało się strzelić bramkę z karnego
i wówczas dopiero rozpoczęło się generalne "lanie". Bramki posypały się jak z
rogu obfitości, pod koniec spotkania naliczyliśmy ich 11:1. Na tych zawodach
objąłem funkcję strzelca wyborowego (z ilością 8 bramek) i to jak
zaznaczyłem na wstępie zadecydowało! Propozycja odnośnie mojej osoby wyszła może
później, tak że na razie o niej jeszcze nie wiedziałem. Otrzymałem za to inną
zupełnie zresztą niewinną "ofertę", mianowicie zasilenia "Tarnovii" w jej
rozgrywkach końcowych. W tym właśnie roku nastąpił w piłkarstwie naszym rozłam,
powstała obok istniejącego już PZPN tak zwana liga istniejąca zresztą do dnia
dzisiejszego. Większość "niezadowolonych" okręgów opowiedziała się za
"nowotworem". PZPN pozostał wierny jedynie Kraków- jego dawna siedziba, ale już
bez "Wisły" i żydowskiej drużyny "Jutrzenki". Pozostałe kluby kontynuowały dalej
swoje normalne mistrzostwa. "Tarnovia" grająca teraz w "A" klasie, miała obok
"Cracovii" największe szanse na zajęcie I względnie II miejsca w tabeli. Gorzej
było ze składem - a właściwie, po odejściu z napadu Smoczka, do
krakowskiej "Garbarni" - miałem zastąpić go właśnie na środku ataku. Zarząd "Resovii"
nie czynił specjalnych sprzeciwów, tym bardziej, że po zakończeniu własnych
rozgrywek i tak miałem zamiar przenieść się do Krakowa.
W "Tarnovii", która w efekcie zajęła II miejsce po "Cracovii" grałem wszystkie
cztery spotkania. Szczególnie jedno z nich ze "Zwierzynieckim" jakie
rozegraliśmy na boisku "Makkabi" pod Wawelem, przyniosło - jeżeli chodzi o moją
osobę - kompletne rozczarowanie. mimo, że wygraliśmy je 2:1. Na tych zawodach
zetknąłem się po raz pierwszy na boisku z zupełnie innym światem. Oprócz
ordynarnych wyzwisk i polowań na kości niczego więcej nie można się było
dopatrzeć. Wychowany w zupełnie innych warunkach - przede wszystkim zaś
poszanowaniu godności swojego przeciwnika - doznałem jak zaznaczyłem -
bardzo nieprzyjemnego rozczarowania. Nie przypuszczałem, że w przyszłości
doznam, z kolei po stokroć większej przykrości, od tej, która mnie wówczas
spotkała.
W Krakowie zetknąłem się ze Stefanem Niedzielskim, Byłym zawodnikiem "Tarnovii",
który z miejsca zajął się moją osobą. Tu też w niedługim czasie dzięki właśnie
niemu - znałem już większość młodszych piłkarzy. Chodziło teraz o "wejście" do
klubu do II drużyny. Nie przypuszczałem zupełnie, że zarząd "Cracovii" ma w
stosunku do mnie jakieś swoje sportowe "kalkulacje". I to było początkiem mojego
końca w "Cracovii".
Zaszedłem na trening II drużyny "Cracovii", gdzie niespodziewanie zaskoczony
zostałem pytaniem - "czy chce trenować dzisiaj, czy jutro na dużym
stadionie." Było to nieoficjalne przyjęcie do I drużyny. Nie będę też
opisywał tego, co działo się ze mną w momencie formalnego przyjęcia. Wystarczy
jeśli dodam, że nie potrafiłem "gęby" otworzyć.
Otworzył ją za to kapitan II drużyny, odpowiadając wbrew zresztą moim
oczekiwaniom, w sposób nadzwyczaj obelżywy: "no przecież mistrzunio z
Rzeszowa wolał będzie trenować na dużym stadionie". To mnie zabolało.
Nie pamiętam co mu odpowiedziałem na to. Pamiętam jednak doskonale - jak po
ucieczce z niegościnnego stadionu "Cracovii" rozbeczałem się na krakowskich
Błoniach. Przez kilka dni nie mogłem się wprost uspokoić. Wykłady zarzuciłem
zupełnie - po prostu ze wstydu bałem się wyjść na ulicę. "Cracovia" przestała
dla mnie istnieć, pragnąłem jedynie "zemsty" i to za wszelką cenę.
Będąc w takim rozgoryczeniu, odwiedził mnie wraz z kolegami Smoczek,
który już na dobre zadomowił się w Krakowie w tamtejszej "Garbarni". Przy
"lampce" czystej (napój dla mnie dotychczas nieznany) - zaczęto namawiać mnie do
"Garbarni". Od tego momentu spotykaliśmy się dość często - za często nawet, jak
przystało na sportowców.
Na szczęście nadeszły święta, a z nimi wyjazd do domu, do
Rzeszowa. Przyjazd ten zadecydował właściwie o dalszych moich losach. Podczas
pobytu otrzymałem właśnie za pośrednictwem por. Barana konkretną
propozycję przeniesienia się na stałe do Lwowa - do tamtejszej "Pogoni". Z
propozycji tej skorzystałem.
***
Józef Garbień
- Pogoń Lwów
foto: Księga Pamiątkowa LKS "Pogoń"
Po Nowym Roku 1928 wyjechałem do Lwowa. Po przybyciu przyszły
pierwsze refleksje oraz obawy przed zbyt ryzykownym przedsięwzięciem, którego
podjąłem się tak niespodziewanie. Na wycofanie się nie było już czasu. Zostałem
we Lwowie.
W wirze lwowskiego życia minęły dość szybko początkowe obawy, tym bardziej, że
przyjęcie, jakie zgotowali mi nowi gospodarze różniło się znacznie od
krakowskiego. W klubie oprócz działaczy, poznałem słynnego dr Garbienia,
ówczesnego kapitana pierwszej drużyny "Pogoni", który był mile zaskoczony moim
przyjazdem do Lwowa.
We Lwowie zamieszkałem na Kleparowie u pewnego chorążego 40 pp, z którym
przeżyłem pierwszy swój okres wielkomiejskiego życia. Zima 1928 roku dała się
nam porządnie we znaki, tym bardziej, iż obaj byliśmy kiepskimi gospodarzami.
Nie mieliśmy zresztą wiele czasu. Ranek nas wypędzał, wieczór zapędzał do
chałupy. Kulminacyjnym punktem każdorazowego powrotu było ułożenie się do
zimnego łóżka, gdyż temperatura w pokoju często schodziła poniżej 0°C.
Nie była to zresztą jedyna przyjemność lwowskiego życia. Często, gęsto bywało
tak, ze gdzieś około 20-tego brakowało "forsy".
Treningi odbywały się na świeżym powietrzu. Przeważnie
aplikowano nam biegi. Jeśli dopisywała pogoda odbywał się normalny trening na
ośnieżonym boisku. Wiosną dochodziła skakanka (800 do 1000 podskoków) oraz
innego rodzaju ćwiczenia. Wreszcie stosowano zawody kontrolne.
Pierwszy mój występ miał miejsce w II drużynie. Graliśmy wówczas z miejscową "Lechią".
Na stadion przyszedłem z małym opóźnieniem, za co otrzymałem niezbyt przyjemną
burę do dr Garbienia. Mecz zakończył się naszym zwycięstwem 5:1,
strzeliłem wówczas 2 bramki. Po tych zawodach- ponieważ byłem jednym z
najlepszych graczy, wyczułem momentalnie, że o ile nie przyjmę się w tej
drużynie, to do pierwszej nie dostanę się wcale. Druga drużyna to już osobny
rozdział tego i innych w ogóle klubów. Tak już dzieje się niemal wszędzie, w
każdym klubie, że druga drużyna tworzy zazwyczaj niby zamknięty klan, zazdrośnie
strzegący swych przywilejów. I mimo, ze użyczali mi wiele serdeczności, byłem w
ich oczach tylko "przybłędą", zupełnie niepotrzebną.. Tak było zresztą we
wszystkich rezerwach drużyn ligowych.
Drugi mecz zagrałem przeciwko "Ukrainie". Tutaj znów po raz pierwszy zetknąłem
się z nieznanym mi dotychczas przeciwnikiem. Walka była twarda i zacięta,
podsycana w dodatku niebezpiecznymi okrzykami. W pewnym momencie bramkarz
"Ukrainy" znalazł się w niezmiernie niebezpiecznej sytuacji, którą mogła
uratować jedynie moja dobra wola. I tak się stało tylko, że sam padłem jej
ofiarą. Kiedy schodziłem z boiska podbiegł do mnie sprawca tej groźnej sytuacji
i kwitując mój ból pocałunkiem, powiedział: "zaraz poznać, że pan nie ze
Lwowa. Gdyby to był Zimmer, miałbym wybite wszystkie zęby". To miało
wówczas swoją wielką wymowę.
Na treningach prowadzonych przez "starego" Fischera
(znany trener z Wiednia) stale było rojno i gwarno. Nie tylko na samym boisku.
Na trybunach frekwencja nieraz równała się niejednemu "małemu" meczowi. Wszak
trenowali ich ulubieńcy. Po treningu zaś gromadzono się u popularnego
Rudzkiego (leśna gospoda tuż pod boiskiem), gdzie przy szklance zsiadłego
mleka z dodatkiem majowych frykasów słuchaliśmy ulubionych płyt gramofonowych.
Po podwieczorku następował powrót. Gromko ze śpiewem maszerowano poprzez park
stryjski "ku dołowi", by po dojściu do tramwaju czyli tzw. "halona" rozjechać
się do domów. To są niezapomniane wspomnienia.
Z pierwszym wyjazdem na zawody, wiąże się sprawa diet - pierwszych moich lekko
zarobionych pieniędzy. Dieta wtedy wynosiła 40 zł - podczas gdy całodzienne
utrzymanie (wyżywienie) np. w Warszawie nie kosztowało więcej jak 15 zł.
Ponieważ na zawody wyjeżdżało się normalnie na 3 dni - jasne jest, że trochę
pieniędzy zostawało.
Wreszcie wyjazd na mistrzowski mecz do Łodzi z "ŁKS".
Jadąc do Łodzi siedziałem w przedziale dla tzw. "kadetów", tj. najmłodszych. Po
pewnym czasie koledzy poczęli wychodzić pojedynczo z przedziału, wywołując
następnie jeden drugiego. Siedziałem jak na szpilkach nie wiedząc co to oznacza.
Skromność nie pozwoliła mi się pytać. Po chwili znalazłem się u kierownika,
który podając papier, kazał go następnie podpisać. Bez wahania byłbym podpisał
na siebie wyrok śmierci, tak byłem podenerwowany. Chodziło jednak tylko o
pieniądze - diety.
W Łodzi zamieszkaliśmy w luksusowym hotelu - "Grandzie". Tu po raz pierwszy
byłem w Tivoli. Od tego czasu upłynęło wiele wody - zmieniły się oblicza
wspomnianych hoteli. Mecz z "ŁKS" wygraliśmy 5:2 - występując do tych zawodów w
następującym zestawieniu: Sobociński, Giebastowski, Olearczyk, Hanke, Fichtel,
Deutschman, Maurer, Batsch, Kuchar, dr Garbień, Szabakiewicz. Były to
nawiasem mówiąc "lepsze czasy "Pogoni" - po których to stara "Pogoń" zaczęła
przegrywać.
Rewanżowe zawody we Lwowie przyniosły nam mało zaszczytny wynik 3:3. Do
ostatniej minuty ważyły się losy tego denerwującego spotkania, gdyż jeszcze na
parę minut przed zakończeniem łodzianie prowadzili 3:2. Dopiero szczęśliwy
strzał jaki oddałem dosłownie w ostatniej minucie gry przyniósł upragnione
wyrównanie.
O jednym jeszcze spotkaniu, jakie odbyło się później w Łodzi, chciałem tutaj
przypomnieć. Bohaterem jego był środkowy pomocnik Fichtel, który mimo
niepozornej postaci był postrachem dla "olbrzymów". Nie na darmo nosił
przezwisko "króla fauli". Ciekawe skojarzenie z nazwiskiem lewoskrzydłowego "ŁKS"
- Króla (obecnego trenera "Rycerzy Wiosny"), gdyż właśnie o nim bezie
tutaj mowa.
Otóż w tym czasie jedynie Król mógł z powodzeniem konkurować z Henkiem
Martyną - słynnym wówczas obrońcą "Legii" warszawskiej o miano najbardziej
masywnego piłkarza w kraju. A Bronek Fichtel? Śmieszne porównanie,
zupełnie jak Dawid i Goliat! Podczas zawodów zaistniała w pewnym momencie bardzo
gorąca sytuacja pod bramką Sobocińskiego. Bronek chcąc ją ratować
pochylił zbyt nisko głowę i wtedy został "rąbnięty" ładunkiem 100 kg ciała.
oczywiście z miejsca go rozłożyło. Po założeniu opatrunku i klamry - Bronek
natychmiast zameldował się na boisku, odetchnęliśmy z ulgą. Nie na długo jednak,
najbliższa bowiem piłka - wymiotła go ponownie z boiska. powrócił jednak! Tu
wmieszał się sędzia do sprawy nie chcąc wpuścić Bronka do dalszej gry. Uprosił
on jednak Wacka o pięciominutowe pozostanie. jak się okazało nie potrzebował ich
tyle. Dwie minuty starczyły mu na unieszkodliwienie Króla, po czym
opuścił boisko.
Do Łodzi jakoś nie mieliśmy szczęścia. Na meczu z "Turystami", którzy w rok
później opuścili ligę - Tadzik Sobociński doznał złamania ręki.
Pozostaliśmy bez bramkarza. Po przyjeździe do Lwowa wyłonił się nowy problem.
Skąd wziąć bramkarza - i to bramkarza dobrego. Przypadek odkrył Albańskiego.
***
Władysław Olearczyk
- Pogoń Lwów
foto: Księga Pamiątkowa, LKS "Pogoń"
Podczas naszych treningów, ćwiczyła na bieżni grupa
lekkoatletów. Szczególnie jeden z nich przypadł do gustu Olearczykowi.
Postanowił zatem wypróbować go. Okazało się że Romciu, to o niego tutaj chodziło
- w ogóle nie był piłkarzem. To jednak go nie zniechęciło, postanowił eksperyment
przeprowadzić do końca. Ustawił Romcia w pewnej odległości od siebie i kazał
sobie rzucać piłkę na nogę. Rzekomo miało to być ćwiczeniem Olearczyka.
Później poradził Albańskiemu ażeby piłkę chwytał, przez co uniknie
niebezpiecznego biegania. Ta zabawa spodobała się Albańskiemu, bo obiecał
pójść następny trening. W czwartek stał już w bramce, a za dwa tygodnie bronił
świątyni "Pogoni" przeciw "Cracovii"! Jak wynikło z jego późniejszej kariery
piłkarskiej (wielokrotny reprezentant Polski) Olearczykowi udało się
wykryć niepośledni talent piłkarski. Gdyby nie kontuzja Sobocińskiego,
kto wie czy Romciu Albański byłby kiedyś piłkarzem.
W niedługim czasie po łódzkiej kontuzji, Bronek Fichtel
zmuszony był poddać się operacji (wyrostka robaczkowego), która znów
oderwała go na parę tygodni od zajęć sportowych. Po jego odejściu wytworzyła się
poważna luka na środku pomocy. Łatanie nie dawało spodziewanych wyników, nie
można było znaleźć odpowiedniego kandydata na tak poważną pozycję.
Nadszedł pamiętny mecz z "Wisłą", a z nim nie mniej pamiętny
"debiut" Smaczyńskiego na środku pomocy. Zadanie jakie wtedy otrzymał
było: pokrycie bardzo bojowego i niebezpiecznego Rejmana I: "przyklejenie
się" do jego osoby - po prostu "trzymanie" go za spodenki. "Smak" wypełniając
wiernie polecenie nieomal nie rozebrał Rejmana na boisku.
Z trzyletnich bojów - bo tyle lat grałem w lwowskiej "Pogoni", szczególnie jeden
z nich zasługuje na większą uwagę, który został rozegrany na boisku "Wisły" w
Krakowie. Na mecz ten prócz katastrofalnej porażki 6:1 straciliśmy pomocnika
Olearczyka, podporę naszej defensywy. Po odniesionej tam poważnej kontuzji
Olearczyk wycofał się z czynnego życia sportowego.
Bronisław Fichtel
- Pogoń Lwów
foto: Księga Pamiątkowa, LKS "Pogoń"
Wreszcie nadszedł oczekiwany (osobiście dla mnie) wyjazd do
Warszawy, a z nim powrót Fichtla na środek pomocy. W "Polonii" na pozycji
prawego łącznika grał Ataszewski również "nielichy kosiarz" , który z
miejsca począł się "szukać" z naszym "zadziorą". Epilog tej niezbyt przyjemnej
gry rozegrał się dopiero w pociągu do Lwowa. Tłok był wtedy szalony. Mimo, że
jechaliśmy I klasą musieliśmy stać w przejściu. W pewnym momencie Bronek
zesłabł. Na szczęście był dr Garbień. Okazało się, że podczas zderzenia
jakie miało miejsce podczas zawodów, pękły Bronkowi szwy po operacji. Obeszło
się jednak bez większych następstw.
Z "Polonią" różnie bywało, mimo że nie przedstawiała wówczas specjalnej
wartości. Była to po prostu przeciętna drużyna. W każdym razie ze "starą
Pogonią" nie mieli wiele do szukania. Pamiętam jedno spotkanie jakie odbyło się
w 1928 r. na boisku "Legii" w Warszawie, a którego bohaterem był łącznik
"Pogoni" inż. Batsch. Graliśmy podczas niedużego deszczu. Boisko było w
miarę grząskie i odpowiednio śliskie, wymagany teren dla technicznych poczynań
inż. Batscha.
Robił z nim co chciał. Specjalnie uwziął się na bramkarza. Po wyminięciu kilku
pod rząd przeciwników "kładł" nieszczęśliwego bramkarza w jednym "z rogów"
bramki, po czym chichocąc z cicha, "wkładał" mu piłkę w przeciwny. Po dwukrotnym
takim numerze, przy akompaniamencie gwizdów, nielicznej wprawdzie publiczności
wytrącił do tego stopnia z równowagi bramkarza, że ten kopnął Batscha bez
piłki. Za ten wyczyn bramkarz gospodarzy powędrował z boiska. Ale nie na tym
koniec zabawy. Do opuszczonej "świątyni" wszedł pomocnik Leichter -
nieduża chłopina, który z kolei stał się obiektem poczynań nienasyconego
Batscha. Szczególnie ostatnia bramka, a strzelił ich w tym meczu cztery,
nagrodzona została gorącymi oklaskami. Po przedostaniu się na przedpole
bramkarza - wyciągnął Seichtera z bramki, po czym podrzuciwszy piłkę na
nodze, przerzucił ją ponad nim do bramki. Wspomniane zawody wygraliśmy 6:1, był
to ostatni popis tego rodzaju jaki widziałem w wykonaniu inż. Batscha.
Po meczu - podczas kolacji, nastąpiła uroczystość wypicia ze mną "bruderschaftu".
Od tego momentu stałem się nie tylko prawdziwym członkiem "Pogoni", ale
równocześnie etatowym zawodnikiem I drużyny. To było zbyt wiele. Z przywileju,
jakie dawało wypicie 'bruderschaftu" nigdy nie skorzystałem. Odnośnie Wacka
Garbnia czy Batscha miałem za dużo szacunku, abym mógł sobie tak
"lekko" na to pozwolić. Dziś jeszcze po tylu latach "tykania" ich z łatwością mi
to nie przychodzi.
Trzecią ligową drużyną Warszawy była "Warszawianka".
Była ona drużyną zupełnie innego typu. "Warszawianka" stylem przypominała raczej
grę Ślązaków. A więc szybko i do przodu. Ta gra wybijała przeciwników z
uderzenia. Do tej drużyny nie mieliśmy szczęścia. Jak się mówi popularnie nie
"leżała" nam ona.
Tradycyjnie przegrywaliśmy 1:0. Ale ponieważ "dzban tak długo wodę nosi, dopóki
ucho się nie urwie", dopadliśmy ją wreszcie we Lwowie. Przegrali 5:0. I odtąd
przestali być dla nas pechową drużyną. Przypomnę jeszcze o składzie tego
przełomowego spotkania. Graliśmy w zestawieniu: Sobociński, Fichtel,
Mauer, Hanke, Kuchar, Deutschman, Pras,
Zimmer, Matias, Maurer i Szabakiewicz.
W ślad za Fichtlem, zmuszony byłem i ja, chociaż na krótko,
rozstać się z boiskiem. "Przybity" do łóżka, a właściwie to tylko do mieszkania,
zostałem zaskoczony niespodziewaną wizytą. Zjawił się dr Garbień. z
kierownikiem sekcji, po czym zabrali mnie na boisko. Tam z wysokości trybuny
przypatrywałem się treningowi. I tak było do końca kontuzji.
Pierwszy mecz po wyleczeniu kontuzji zagrałem w Toruniu, a przeciwnikiem była
drużyna TKS. Piłkę dali gospodarze fatalną - za dużą i w dodatku niezmiernie
ciężką, że "nie szło nią grać" - jak mawiali Ślązacy. Miejscowi żywi jak srebro,
jednak prymitywni, grali byle do przodu, jednak "wybili" nas z uderzenia. Do
przerwy prowadzili 2:0, a kiedy po rozpoczęciu drugiej połowy strzelili trzecią
bramkę, widmo porażki stanęło nam przed oczami. Wówczas to "Garbała" się wściekł
! Skoczył do Słoneckiego, stojącego wtedy na rezerwie i wrzasnął "czego
tak patrzysz jak wół na malowane wrota - zrób porządek z tą piłką". Józkowi
nie trzeba było powtarzać dwa razy i w mig wykonał polecenie. Po chwili piłka
wybita przez Sobocińskiego osiadła na ziemię. To "Jóźku" wykończył ją
"pakując" jej szpilkę. Rzucono nowy balon na boisku wszystko się odmieniło. W
niespełna 20 minut, piłka trzy razy zatrzepotała w siatce "piernikarzy". Biegali
jak opętani, 4 bramkę powitał końcowy gwizdek sędziego - głosząc nasze
zwycięstwo !
Po meczu rozpętała się burza. Rozszalały tłum zaatakował naszą szatnię,
domagając się wydania Słoneckiego. Sytuacja była naprawdę groźna. Na
nasze szczęście oddział spieszonych marynarzy przyszedł nam z odsieczą. "Jóźku"
został ocalony !
Spirydion Albański po wojnie bramkarz Resovii
foto: Księga Pamiątkowa LKS "Pogoń"
Nie był to zresztą odosobniony wypadek, kiedy rozwydrzona publiczność sama
usiłowała wymierzyć sprawiedliwość. Pamiętam jak w Poznaniu, doszło również - po
zakończeniu spotkania do skandalicznych wybryków. Tam dla odmiany interweniowała
policja. Graliśmy wówczas z "Wartą". Po przerwie, kiedy stan meczu brzmiał 1:1,
obrońca miejscowych Flieger, wyraźnie zawinił karnego. Na widowni zaczęto
gwizdać. Wykonując rzut karny, do tego stopnia byłem zdenerwowany, ze
momentalnie po strzale zamknąłem oczy. Otworzyłem je dopiero po gwizdku sędziego
i wtedy zobaczyłem, ze piłka "siedzi" w bramce. po stracie gola "warciarze" z
furią rzucili się na nas, nie przebierając w środkach. Nic im to nie pomogło.
przegrali. Po zawodach doszło do incydentu w umywalni - co było hasłem dla
podnieconej widowni. Na wsiadających nas do aut posypał się grad kamieni, który
najwięcej szkody wyrządził "taksiarzom".
"Warta" cieszyła się we Lwowie dużą popularnością, gdyż była dobrą i bojową
drużyną. Zwłaszcza jej atak był niebezpieczny. W roku 1930 zjechała do Lwowa
jako mistrz Polski, podczas gdy "Pogoń" zajmowała dalszą pozycję. Był to
najcięższy okres w dziejach lwowskiej "Pogoni". Po latach świetności, zaczęły
się niepowodzenia, a nawet zagrażało widmo spadku.
Ze znikomymi szansami stawaliśmy wtedy do tego nierównego boju. Wbrew jednak
prognostykom i przewidywaniom wygraliśmy 3:0 - i to w sposób bezapelacyjny, nie
dając "warciarzom" najmniejszych szans na zwycięstwo. Bohaterem tego spotkania
ogłoszono moją osobę (dla odmiany). Zdobyłem wszystkie 3 bramki.
Po wspaniałej kolacji, jaka normalnie odbywała się w Krakowskim Hotelu -
podejmowani byliśmy w starej winiarni Hubera przez dwie akademickie
korporacje. Następnie "popłynęliśmy" do rana w popularnej "Reklamie" jako
honorowi goście wiedeńskich kierowców i mechaników - uczestników górskiego
wyścigu, jaki odbywał się w tym czasie we Lwowie. Pięknie nas zaprawili.
Do bardzo przyjemnych wspomnień, należały każdorazowe spotkania z "Cracovią" -
obojętnie na końcowy rezultat meczu. Nie zapomnę pierwszego spotkania, jakiego
byłem świadkiem - z trybuny (meczu tego nie grałem) lwowskiej, a które po
dramatycznej walce zakończyło się wygraną "Pogoni" 3:2.
Przez pełnych 80 minut "Cracovia" dosłownie "wisiała" na bramce "Pogoni",
demonstrując futbol na bardzo wysokim poziomie. Efektem tej szalonej przewagi,
były 2 bramki strzelone już do przerwy przez Kałużę i Kubińskiego - "Pogoni"
jakby nie było....
***
Siedziałem na trybunie dosłownie urzeczony, patrząc z zapartym
tchem na to wszystko co się na murawie działo. Nagle! Wszystko się odmieniło.
Nadeszła końcówka. Owe słynne 15 minut "Pogoni". To wszystko co się w tym
kwadransie działo - trudno nazwać inaczej, jak tylko piłkarskim szaleństwem. Bo
też "Pogoń" szalała na boisku. To już nie była ta sama drużyna. Atak za atakiem
- wśród kolosalnego dopingu publiczności - sunął na bramkę "Cracovii". To była
właściwa "Pogoń" z czasów swej świetności, kiedy to pokonywała sławy
zagraniczne. Czegoś podobnego - wierzcie mi - dawno nie widziałem, a oglądałem
wiele świetnych zawodów. Ręce same składały się do oklasków.
"Cracovia" na odmianę - stłoczona do bramki nie zdolna ruszać ani ręką, ani
nogą. Rozpaczliwie broniła stan posiadania. Nic jednak nie pomogło. Taran
uderzał po zupełnie "wykończonej Cracovii". Wreszcie uległa - przegrywając 2:3.
Żal mi ich było przeogromnie.
Rewanż w Krakowie nie przyniósł sukcesu - przegraliśmy bowiem 1:3. Z nazwą
"Cracovii" kojarzy się nazwisko Kałuży - słynnego środkowego napastnika -
późniejszego kapitana związkowego. Po słynnej ongiś "Cracovii" pozostały jedynie
wspomnienia. Sławy poodpadały, a młodzi nie potrafili godnie zastąpić swoich
poprzedników. A więc ta sama sytuacja co we lwowskiej "Pogoni". Czynniki
odpowiedzialne zapatrzone w "cudowne" jedenastki nie potrafiły na czas
przygotować odpowiedniego zaplecza. Po latach błogiego snu - zbierano owoce.
Nadciągały groźne chmury - przychodziły niepowodzenia.
Rok 1930 zastaje oba zasłużone kluby w niewesołej sytuacji. Oba "palętały"
się w dolnych rejonach. Spotkaliśmy się na dworcu w Warszawie. My po przegranej
z "legionistami", oni powracający z Łodzi, również z niewesołymi minami. Smutne
było nasze powitanie.
Skład "Cracovii" na pamiętnym meczu we Lwowie: Szumiec, Lasota, Daniec, Ptak,
Chruściński, Zastawniak, Kubiński, Malczyk, Kałuża, wójcik, Szperling.
W przeciwieństwie do nas warszawska "Legia" wyrastała na ligową
potęgę. Co za ironia! Podczas, gdy "Cracovia" borykała się z zestawieniem
składu, jej wychowankowie Ciszewski i Łańko - wysługiwali się
innemu klubowi. Czy tylko oni? Cała jedenastka to "zlepek" zupełnie nowy, który
w następnych latach zadziwiał boiska ligowe. A jednak pomimo tylu nazwisk jak:
Martyna, Ziemian, Szaller, Cebulak, Nowakowski, Wypijewski, Nawrot, Łańko,
Ciszewski, Cichecki i inni. Pomimo idealnych warunków, jakie im "Legia"
stworzyła, czegoś tam brakowało - coś stało na przeszkodzie, że pomimo świetnych
na ogół wyników - nie pozwalało na zdobycie tytułu mistrzowskiego. "Legioniści"
rokrocznie musieli zadowolić się trzecim miejscem w tabeli. Czyżby nie starczyło
im sił? Znając dobrze warunki klubowe, gdyż grałem w "Legii" przez okres 2 lat,
postaram się naświetlić w odpowiednim miejscu - przyczyny owych "niepowodzeń"
mistrzowskich.
"Legia" we Lwowie nie była lubiana. Złożyły się na to różne przyczyny. Przede
wszystkim samo zachowanie się na boisku było z ich strony zbyt lekceważące i
zarówno sędziego prowadzącego zawody, jak i liczną widownię. To samo już - nie
przysparzało im sympatii. Lwów traktowali jak zwyczajny "grajdołek". W stosunku
do innych było to samo. Podkreślając wyraźnie swoją przynależność klubową,
uważali ci "pseudo-warszawianie", że mogą sobie na niejedno pozwolić. Tak było
podczas pamiętnego meczu we Lwowie. Finał raczej był smutny - zarówno dla
jednych jak i drugich. "Pogoń" straciła Giebartowskiego, którego
"stratował" Nawrot, kiedy leżał na ziemi. "Legia" natomiast dobrą opinię
i poniosła katastrofalną porażkę 11:0 - jedyną w swoim rodzaju.
W roku później byłem we Lwowie świadkiem "narodzin" Martyny
na pozycji obrońcy. Początek zawodów nie zapowiadał Heńkowi późniejszej kariery,
tym bardziej, gdy zagrał na lewym łączniku. Dopiero przejście na "tyły", dało
okazję do wykazania swoich walorów, a tym samym do wykorzystania go na właściwej
pozycji. Od tego czasu - aż do wybuchu wojny - Heniek był etatowym filarem
naszej reprezentacji.
Innego rodzaju były mecze z "Czarnymi". Była to popularna we Lwowie
"święta wojna". Na długo przed zawodami, panował we Lwowie gorączkowy nastrój.
Szczególnie w kawiarniach, w których zbierała się miejscowa śmietanka. Tam
roztrząsano szanse przeciwników. Analizowano aktualne składy. Tam wreszcie
uskuteczniano poważne zakłady.
W dniu samych zawodów - atmosfera była bardziej uroczysta. Strojono się jak na
jakieś wesele. Do klap przypinano znaczki klubowe. Na boisku gromadzono się
większymi grupami, by łatwiej było pomagać drużynie, jeśli zajdzie potrzeba.
Zarząd ze swej strony również nie zasypiał gruszek w popiele. Robił wszystko co
mógł. Do biletów dodawano maleńkie proporczyki o barwach klubowych, które miały
iść w górę przy każdej nadarzającej się okazji. Można sobie wyobrazić co działo
się każdorazowo na zatłoczonym do ostatniego miejsca stadionie. Mecze bywały
twarde i bezpardonowe, w których niejednokrotnie dochodziło do spięć nie bardzo
sportowych. A jednak po zawodach - obojętnie na wynik spotkania - byliśmy
dobrymi kolegami.
Pierwszy mecz z "Czarnymi" zaskoczył mnie wyraźnie swoją nowością,
zostałem wprost oszołomiony tym, co działo się na zatłoczonym stadionie.
Wybiegające drużyny powitano każdą na swój sposób, a więc jednych rzęsistymi
brawami, drugich natomiast przeciągłymi gwizdami - podobnie zresztą jak to się
niestety nadal dzieje na naszych obecnych stadionach. Więcej tych gwizdów
słychać było pod adresem "Czarnych" - rzecz zupełnie zrozumiała, skoro zważy
się, że graliśmy wtedy na boisku "Pogoni". Mecz wygraliśmy 2:1 i to było chyba
wszystko, co wyniosłem wówczas z rozkrzyczanego stadionu. O tych zawodach
jeszcze przez kilka dni "szedł bałak" po Lwowie, by wreszcie ustąpić miejsca
następnej niedzieli, zapowiadającej nowe zawody, nowe niezapomniane emocje. Z "powidlakami"
wiąże się jedno (sportowe) wspomnienie, szczególnie przyjemne dla mnie. W
zespole "Czarnych" grywali w tym czasie zawodowi wojskowi-podoficerowie 6 pułku
lotniczego, który miał również swoją drużynę piłkarską. Lotnicy brali udział w
rozgrywkach pucharowych, którego fundatorem był ówczesny dowódca korpusu. W
skład korpusu wchodziła także "40-tka" - w której znów dla odmiany grali
zawodnicy "Pogoni" (Malinka, Deutschman) oraz z lwowskiej "Lechii"
Jasio Pająk z Jasła. Ponieważ byłem wtedy częstym gościem w pułku -
był to pierwszy rok mojego pobytu we Lwowie - namówiono mnie do zagrania w
ich drużynie. Po kolejnych zwycięstwach stanęliśmy do decydującego spotkania
właśnie z lotnikami. Finał przeszedł łatwo. Wygraliśmy 4:1 i staliśmy się
zdobywcami pucharu. Nie spodziewaliśmy się tylko, ze lotnicy mogą zakwestionować
mój udział w pucharze. I tak się stało. Na bankiecie podczas wręczania nagrody,
zaistniała dość nieprzyjemna sytuacja, kiedy generał zażądał wyjaśnienia
odnośnie mojej osoby. Na pytanie: "Kto jest ten Maurer?" - padła
odpowiedź dowódcy pułku: "Nieznany żołnierz panie generale!" Po takim
wyjaśnieniu - puchar stał się własnością "40-tki".
Śląskie drużyny z wyjątkiem katowickiego "IFC" - nie przedstawiały wtedy
specjalnej wartości. "Ruch" grający podczas przerwy zimowej, stawał do
mistrzostw odpowiednio przygotowany, co pozwalało mu na uzbieranie kilkunastu
punktów - potrzebnych do utrzymania się w końcowym obrachunku w lidze. Tak było
przez pierwsze dwa lata, zanim wyrósł na potęgę. Świętochłowicki "Śląsk", po
rocznym pobycie, musiał opuścić ligę. Nie wiodło się również drużynie "Dąb"
Katowice.
Jedynym groźnym klubem jaki utrzymywał się stale w czołówce był zatem "IFC"-
kandydat do pierwszego miejsca. "IFC" był butnym zespołem, okazującym wyraźnie
swoje niemieckie pochodzenie. Szczególnie na własnych śmieciach, dawał jaskrawe
dowody swojej odmienności rasowej. Po kilku latach - w 1929 r. burzliwego
żywota zniknął na zawsze z rodziny ligowej.
Pierwszy raz zetknąłem się z nimi wiosną 1928 roku we Lwowie. Zjechali wtedy w
najsilniejszym składzie. Szczególnie w linii ataku, byli bardzo groźni. Na
bramce stał sławny Emil Goerlitz - stary znajomy lwowskiej publiczności,
który wraz ze Słoneckim opuścił "Pogoń", przenosząc się następnie do
włoskiego "FC Torino". Do Lwowa już nie powrócił - pozostał wierny "IFC",
swojemu macierzystemu klubowi, Emil był jedynym bramkarzem, umiejącym grac na
przedpolu. Był to olbrzym o dłoniach jak bochenki chleba. Goerlitz bardzo
chętnie grał na przedpolu, wychwytując "przed terminem" wszystkie piłki. Mógł
sobie na to pozwolić - grał doskonale obydwoma nogami. Kiedy w rok później uległ
wypadkowi złamania ręki - nie zakończył bynajmniej kariery piłkarskiej -
przeszedł jedynie do ataku, gdzie w dalszym ciągu był postrachem bramkarzy, miał
tak piekielnie silne strzały. jego wykopy - jako bramkarza - dochodziły do pola
karnego przeciwnika, którego obrońcy przeżywali niemiłe chwile. Na wspomnianym
meczu - wiosną 1928 roku - przegranym przez nas 1:2 strzeliłem Emilowi jedyną
bramkę dnia. Kilkakrotnie jeszcze spotykałem się z "pieronami". Goerlitza
jednak już w bramce nie było.
Pod koniec sezonu 1928 roku - wytworzyła się bardzo nieprzyjemna
sytuacja dla lwowskiej "Pogoni". Groziła degradacja z ligi. Uratować nas
mogło zdobycie 4 punktów, koniecznie potrzebnych do utrzymania się w lidze.
Sytuację pogarszał do tego fakt, ze przed sobą mieliśmy trzy mecze i to
wszystkie wyjazdowe, a w najbliższy czwartek do "Ruchu", którego pozycja również
nie była do pozazdroszczenia, w niedzielę do "IFC" i wreszcie do krakowskiej
"Garbarni". Tej ostatniej znów punkty były potrzebne do zdobycia mistrzostwa.
Sytuacja była jasna. W klubie nie spano, po całych nocach radzono nad sposobem
wyratowania drużyny z tej opresji. Znikąd jednak nie było widać sposobu.
Pozostała na końcu już tylko drużyna. Na zebraniach proszono, apelowano do
naszego sumienia, wreszcie podjęto daleko idące zobowiązania w stosunku do
każdego z nas. Do odjeżdżających zaapelowali na dworcu sympatycy. Mecz z
"ruchem" przyniósł spodziewane 2 punkty i wynik 4:1. Czekaliśmy już tylko na
ciężką przeprawę z Niemcami - z "IFC".
***
Rozpoczął się heroiczny bój w meczu z "IFC Katowice" o egzystencję
w lidze. Na wypełnionym po brzegi stadionie w 15 minucie gry szczęście
uśmiechnęło się do nas. Szabakiewicz z przeboju zdobył prowadzenie.
Natychmiast z polecenia, przystąpiliśmy do obrony. W ataku pozostało nas trzech
Szabakiewicz, ja i Pros - reszta pracowała nad utrzymaniem wyniku.
Za parkanem również "czyhały" odwody - Jóźku i starszy Tarczyński. A
kiedy przy trzeciej piłce zostali nakryci - tylko swoim nogom zawdzięczają do
dziś, ze wyszli wtedy cało.
Do końca spotkania pozostawało już niewiele minut, kiedy niespodziewanie
stanąłem oko w oko z bramkarzem. Nikt nie atakował mnie. Jak błyskawica
przelatywały w moich myślach wszystkie korzyści z dzisiejszego spotkania - dwa
punkty, palta, ubrania, buty itp. garderobiane "kawałki". Strzeliłem jednak obok
bezradnie stojącego bramkarza. Natychmiastowy kontratak, przyniósł ślązakom
wyrównanie. Na zmianę wyniku nie było już czasu - zremisowaliśmy.
Po przyjściu do szatni rozpłakałem się, chociaż nikt nie robił mi wymówek.
Wiedziałem jednak, że mieli do mnie żal. Postanowiłem za wszelką cenę
zrehabilitować się na meczu z "Garbarnią"
Właśnie największą chyba furorę zrobiła w tym czasie drużyna ludwinowska. W
przeciągu trzech lat po błyskawicznych sukcesach, znalazła się w wielkiej
rodzinie ligowej. Tutaj z miejsca sięgnęła po mistrzostwo. Zasłużony tytuł
został jej odebrany na korzyść "Warty", przy "zielonym stoliku". "Warcie"
przyznano walkower za przegrany mecz z "Turystami" (1:2). Według wyników,
uzyskanych na boisku, pierwsze miejsce zdobyła "Garbarnia", która była w całym
tego słowa znaczeniu, drużyną bardzo bojową.
Pierwszy mecz z "Garbarzami" rozegraliśmy wiosną 1929 r. we Lwowie.
Nowy atak "Pogoni" w składzie - Pros, Matyas, Zimmer, Maurer -
Szabakiewicz, rozegrał wielkie zawody, wygrywając 3:2. Nie przypuszczaliśmy
wówczas, że jesienią przyjdzie nam walczyć ze sobą w jakże odmiennych warunkach.
Oni walczyli o pierwsze miejsce, my o utrzymanie się w lidze.
Przed meczem krakowskim sytuacja w tabeli o tyle się zmieniła, że wystarczył
remis - do uszczęśliwienia obydwu zespołów. Zagrałem - jak twierdzili koledzy -
jeden z najlepszych meczów - zmuszając Gregorczyka dwa razy do
kapitulacji. D o przerwy prowadziliśmy 2:0. Podczas pauzy mieliśmy wizytę
"Garbarzy", z którymi szybko doszliśmy do porozumienia. Mecz zakończył się wtedy
remisem 2:2. "Pogoń" została uratowana.
Prócz zawodów mistrzowskich, graliśmy na ogół niewiele. Kilka spotkań
towarzyskich i parę z drużynami zagranicznymi - oto cały "prywatny" dorobek
"Pogoni". O jakimkolwiek wyjeździe zagranicznym - nie mogło być mowy. W czasie
przerwy letniej graliśmy kilka razy z drugą drużyną. Chodziło wyłącznie o
utrzymanie kondycji. "Resovia" grając w lidze okręgowej padła m.in. również
ofiarą. Po słabej grze przegrali 1:9. Honorowy punkt dla "Resovii" zdobył wtedy
Mietek Małodobry. Nawiasem był to bardzo nierówny mecz.
Pod koniec przerwy letniej rozegraliśmy międzymiastowy mecz Lwów - Czerniowce. Na łączniku miałem Steuermana - groźnego bombardiera
lwowskiej "Hasmonei" ("Hasmonea" grała dwa lata w lidze). 'Tusiu" był pies na
bramki, tylko gorzej było z szybkością. W szatni przywitał mnie bardzo gorąco,
prosząc o koleżeńską współpracę. Cóż z tego, kiedy z zasady nie nadążał za grą.
Wygraliśmy 6:0. "Tusiu" nie strzelił ani jednej bramki.
W roku 1929 graliśmy w Krakowie jako przedmecz zawodów Polska - Czechosłowacja.
Kraków wystawił bardzo silną drużynę - wzmocnioną dodatkowo Nawrotem z
warszawskiej Legii. A oto skład reprezentacji Krakowa: Koźmin, Pychowski,
Bill, Nagroba, Chruściński, Makowski, Czulak, Nawrot, Smoczek, Malczyk, Bator.
Spotkanie wygraliśmy 5:4, a ja strzliłem 2 bramki.
W listopadzie 1930 roku opuściłem Lwów. Jak się to stało"? Po trzech latach
zgodnego pożycia, u progu piłkarskiej kariery? Coś tu nie jest w porządku -
powie wielu. Zapewne forsa, bo i z takim spotkałem się posadzenie. A jednak nie
forsa, nic podobnego. Ta przyszła znacznie później. W tym czasie byłem jeszcze
stuprocentowym amatorem.
Dzisiaj po latach mogę na to pytanie z całym spokojem odpowiedzieć. Powodem
odejścia z "Pogoni" była jedynie krzywda natury moralnej, która nie pozwalała mi
na dalsze pozostawanie w szeregach lwowskiej drużyny. W żadnym wypadku ze strony
zarządu. I to było największym zaskoczeniem. Być może, że postąpiłem wtedy
niesłusznie, zbyt nawet pochopnie, ale niestety, honor nakazywał inaczej, jak
chciało przywiązanie. Po trzech latach mile spędzonych we Lwowie, znalazłem się
z powrotem w niegościnnym Krakowie.
***
Z żoną Marią, Kraków 1936 r.
foto: A. Pelc, arch. rodzinne
W 1930 r. wyjechałem do Krakowa. Tu zatrzymałem się u siostry. Na
razie nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, gdzie pójść, do jakiego klubu. Wreszcie
zdecydowałem się na "Garbarnię".
W zakładach garbarskich, w których otrzymałem pracę, początkowo wszystko
układało się jak najlepiej. Przyjechałem z opinią "akademika", co zmobilizowało
przede wszystkim tzw. płeć piękną w stosunku do mojej skromnej osoby - a
następnie całą dyrekcję. Szczególnie młodszy dyrektor darzył mnie dużą sympatią
i życzliwością, nie mówiąc już o prokurencie, który po rozszyfrowaniu całej
drużyny - obiecywał mi stanowisko kapitana zespołu.
Był właśnie karnawał. Na zabawie klubowej poznałem dosłownie wszystkie
osobistości. Obserwacja - chociaż pobieżna, dała mi dużo materiału do
przemyślenia i zastanowienia. Stwierdziłem wówczas - ponad wszelką zresztą
wątpliwość, ze w zakładach panują intrygi i donosicielstwo. Postanowiłem zatem
być niezmiernie ostrożnym. I tak zaczęło się moje życie w podwawelskim grodzie.
Z moralnością w "Garbarni" było mocno nie w porządku, w przeciwieństwie do
lwowskiej "Pogoni", gdzie było odwrotnie. Nie twierdzę jednakże, by tam nie pito
wódki. Nic podobnego, tylko robiono to z większym umiarem. Ja również nie byłem
zanadto "świętym", tylko mieszkając u siostry, miałem mniej wyskoków, niż moi
koledzy. Niemniej i one się zdarzały.
Miejscem codziennych zbiórek była maleńka restauracja mieszcząca się u zbiegu
ulic Zwierzynieckiej z Tatarską. Tam grywaliśmy w popularnego remika. Tam
koncentrowało się życie - szczególnie w deszczowe dni. Stąd wreszcie wychodziły,
tu rodziły się różnego rodzaju kawały, odbijające się później szerokim echem po
całym Krakowie. Kawalarzy mieliśmy kilku, a biada temu, który dostał się wtedy w
ich ręce.
W okresie przygotowawczym do wyjazdu reprezentacji Polski do Jugosławii, nic
jakoś nie wychodziło Smoczkowi - środkowemu napastnikowi "Garbarni". W
żaden sposób nie mógł odnaleźć swej reprezentacyjnej formy. Łudził się wprawdzie
nadzieją, że może jednak jako rezerwowy pojedzie do Jugosławii. Ponieważ na nic
podobnego się nie zanosiło, Edek Bil postanowił mu "ulżyć".
Wystarał się zatem o oryginalną firmówkę KOZPN i po odpowiednim zredagowaniu
pisma, zaopatrzył go w "oryginalny" podpis wiceprezesa okręgu. Pismo to miało
być dostarczone Smoczkowi w naszej obecności. Drżącymi rękami otwierał
kopertę, doręczoną specjalnym posłańcem, a kiedy zapoznał się z treścią pisma,
radosnym okrzykiem obwieścił, że jedzie do Jugosławii. Posypały się gratulacje.
Lecz tu nowy kłopot. Skąd załatwić nagle trzy zdjęcia, potrzebne do paszportu? W
domu nie miał żadnego. Ale i na to znalazło się rozwiązanie. Istniał tzw.
fotoamator, który za parę złotych wykonywał zdjęcia na poczekaniu. Poleciał
mocno uradowany. Czekaliśmy już tylko na efekt tej całej zabawy.
"Reprezentant" tymczasem zameldował się w okręgu, wręczając potrzebne do
paszportu zdjęcia zaskoczonemu wiceprezesowi. Szczególnie własny podpis zrobił
na nim największe wrażenie i zdumienie. Połapał się jednak, że to jakiś kawał,
odesłał Smoczka do Kałuży, piastującego wówczas godność kapitana
PZPN. Kałuża z miejsca rozwiał jego złudzenia, oświadczając z uśmiechem,
że do Bielska nie potrzebuje żadnego paszportu - ...i że został wyznaczony do
reprezentacji Krakowa.
Śmiechem powitaliśmy powracającego, bojąc się tylko jakiegoś skandalu. nic
podobnego jednak nie zaszło. Smoczek zapowiedział tylko sowity,
rewanż, "oddasz to jeszcze z nawiązką" - powiedział do Bila.
Latem urzędowaliśmy więcej na powietrzu - przeważnie u "fordona", skąd parę
kroków mieliśmy na obszerne błonia. Na błoniach rozgrywaliśmy wiele spotkań - z
przygodnym przeciwnikiem, biorącym nas po prostu za zwyczajnych "frajerów".
Pamiętam jeden z takich meczów, rozegranych w lipcu późnym wieczorem. Na bramce
stał wówczas Bil - na obronie Smoczek szykujący jak zwykle nową
aferę. Ofiarą jego pomysłu miał paść tym razem sam Edek Bil. Istniał taki
zwyczaj piłkarski, że obrońca podając piłkę bramkarzowi - normalnie podrzucał ją
nogą. Nazywało się to popularnie "opaską". Po takim podaniu bramkarz robił kilka
kroków - potem dopiero wybijał ją w pole. Obaj bawili się przy tym znakomicie.
Edek w białej koszuli z nieodłącznym motylkiem - przedstawiał typ naprawdę
bramkarza dżentelmena. Ciut tylko niedowidział, ale łapał jak pantera. Na polu
było mocno już szarawo, w sam raz pora dla niecnych zamierzeń Smoczka.
Właśnie piłka poszybowała daleko za bramkę, co dało Smoczkowi idealną okazję do
pobiegnięcia za nią. Coś przy niej "pomajstrował" i już za chwilę podawał
"opaskę" Edkowi. Piłka za każdym razem pozostawiała ciemne plamy na
śnieżnobiałej koszuli. Miał szczęście, że uciekł mimo, że zwalał winę na pasące
się krowy.
***
Edward Bill
- Garbarnia 1932 r.
foto: A. Pelc, arch. rodzinne
Wczesną
wiosną rozpoczęły się treningi i to nadzwyczaj intensywne. Rozgrywaliśmy
pierwsze mecze kontrolne. Na jednym z nich zjawił się Bronek Fichtel,
przywożąc warunkowe zwolnienie. W myśl zastrzeżenia nie miał grać przez okres
jednego roku przeciwko lwowskiej „Pogoni” W zamian wysłałem wartościową zmianę,
gdyż Karol Kossok przeniósł się z „Cracovii” do Lwowa.
Pierwszy mecz mistrzowski rozegraliśmy z „Wisłą” na ich boisku. Do tych zawodów
wystąpiliśmy w następujący zestawieniu: Grzegorczyk, Bill, Konkiewicz,
Nagraba, Wilczkiewicz, Augustyn, Riesner, Pazurek, Soczek, Maurer, Bator.
Był to prawdziwie żelazny skład „Garbarni”, który przecież wywalczył w 1931 roku
mistrzostwo Polski. W mistrzowskiej drużynie grał również Skwarczowski –
obecny działacz rzeszowskiej Stali. Skwarczowski zastąpił Augustyna,
który złamał nogę. Powracając do wspomnianego meczu z „Wisłą”, to pomimo, że
byliśmy faworytami zremisowaliśmy 0:0.
Następny mecz mistrzowski zagraliśmy z „Lechią” we Lwowie. Niestety, w nocy
spadł obfity śnieg, który nie pozwolił na rozegranie meczu mistrzowskiego.
Odbyło się tylko towarzyskie spotkanie. Wygraliśmy wysoko, bo aż 8:0. Podczas
zawodów padały pod moim adresem bardzo nieprzyjemne okrzyki, jak np. judasz,
zdrajca itp. Była to prawdopodobnie reakcja na moje odejście z „Pogoni”. Z
wypiekami na twarzy schodziłem z lwowskiego boiska.
Marian Grzegorczyk
- Garbarnia 1932 r.
foto: A. Pelc, arch. rodzinne
”Warszawianka” nie miała najmniejszych z
nami szans, toteż przegrała 1:4. Mimo, że w meczu tym zagrałem nieźle, nie byłem
zadowolony. Coś między nami nie grało. Gustek Bator był skrzydłowym
innego zupełnie typu niż np. Szabakiewicz, z którym czułem się o
wiele lepiej. To samo zresztą odczuwało się po prawej stronie ataku. Jedynie
Smoczek brylował na środku. Za tydzień nastąpił pamiętny wyjazd do lwowskiej
„Pogoni” przeciwko, której w myśl umowy nie miałem grać. Stało się jednak
inaczej. W przeddzień oświadczono mi krótko, że jestem wyznaczony do składu i
mam grać. Nie pomogły moje protesty i prośby. Sprawę stawiano jasno oraz
otwarcie: „jadę, albo z miejsca tracę posadę”. Znalazłem się w bardzo
trudnym położeniu. Z jednej strony – złamanie danego słowa, z drugiej znów
perspektywa natychmiastowego „wylania” z roboty. Gdyby to było przed miesiącem
wówczas wybrałbym to drugie. Ale obecnie wstyd mi było powracać do domu.
Pojechałem do Lwowa. Grałem!
Po przybyciu do Lwowa przedstawiłem członkom zarządu lwowskiej „Pogoni”
zaistniałą sytuację, prosząc następnie o zwolnienie mnie z danego im słowa.
Zgodzono się chętnie, proponując nawet bez względu na skutki natychmiastowy
powrót do Lwowa. Nie mogłem tego uczynić. Przegraliśmy 0:1.
Tadeusz Konkiewicz
- Garbarnia 1932 r.
foto: A. Pelc, arch. rodzinne
Mecz z Łódzkim Klubem Sportowym przyniósł
nam wprawdzie dwa punkty, ale z gry, szczególnie lewej strony ataku, nikt nie
mógł być zadowolony (2:1). Utwierdziła się więc opinia, że razem z Batorem
dalej grac nie możemy. Oczekiwaliśmy więc „cesarskiego cięcia”, wiedząc
doskonale, ze ofiarą podmiany mogłem paść tylko ja. I tak się stąło.
Podczas meczu z budapesztańskim „Vasasem”, przy stanie 2:0 na naszą korzyść –
zostałem wreszcie zmieniony. Zastąpił mnie Joksz. Julek nie był w
nadzwyczajnej formie, toteż mimo strzelenia 3 bramek nic się w ataku nie
zmieniło. Byli nawet tacy, którzy twierdzili, że zmiana ta wyszła jeszcze
gorzej. Po tych zawodach sprawa obsady pozycji prawego łącznika była nadal
otwarta. Wreszcie podczas meczu z warszawską „Polonią” zdecydowano się na
przestawienie ataku. Zająłem pozycję prawego łącznika, mając Riesnera
przy sobie. Eksperyment ten udał się znakomicie. Na meczu tym, wygranym przez
nas 2:0, tworzyliśmy obaj bardzo zgraną parę.
Riesner przedstawiał bardzo ciekawą sylwetkę. Z urodzenia Ślązak,
śmiesznie mówił po polsku. To go onieśmielało. Porwany przez poloniarzy do
Warszawy, po miesiącu opuścił stolicę nie zdążywszy nawet oglądnąć jej z bliska.
Cały czas przesiadywał na boisku „Polonii”. W Krakowie było to samo.
Garbarnia Kraków
Mistrz Polski 1931 r., foto: A. Pelc, archiwum rodzinne
W klubie robiono ostatnie przygotowania do mającego się odbyć jubileuszu
25-lecia istnienia „Garbarni” Na uroczystość tę zaproszono „Slavię” z Morawskiej
Ostrawy, katowicki „IFC” oraz miejscową „Makabię”. Krakowskie społeczeństwo
zignorowało te niepoważną imprezę, czego najlepszym dowodem były pustki na
trybunach. Pierwszy mecz zagraliśmy z drużyną czeską, zwyciężając naprawdę w
jubileuszowej formie 2:1. Najbardziej udaną imprezą był bankiet, urządzony w
podgórskim hotelu. Podczas tego przyjęcia zawodnikom I drużyny wręczono sygnety
ze znaczkiem klubowym.
Wreszcie nadszedł długo oczekiwany mecz z „Cracovią”. Do zawodów tych
przygotowywaliśmy się specjalnie solidnie. Niestety meczu tego nie grałem. Mimo
wyraźnej przewagi garbarzy, zakończył się wynikiem nierozstrzygniętym 0:0.
Pechowym zawodnikiem okazał się Julek, który zmarnował moc okazji podbramkowych,
ale niestety nikt nie miał odwagi zaatakować prokurenta odnośnie mojej osoby.
Zbuntowałem się. Na wtorkowy trening nie przyszedłem, podobnie zresztą i w
czwartek. Zwołano natychmiast zebranie. Na wniosek prokurenta postanowiono
zwolnić mnie z zakładu. Uchwała ta spotkała się jednak ze sprzeciwem naczelnego
dyrektora. Zażądał dodatkowych wyjaśnień, po otrzymaniu których, przeniesiony
zostałem do wydziału podlegającego bezpośrednio naczelnemu dyrektorowi. Na razie
byłem górą, ale wiedziałem, że prokurent nie podaruje mi tego.
***
Włodzimierz
Maurer w barwach Garbarni, Brno 1936 r. foto: A. Pelc, arch. rodzinne
Mecz z warszawską „Legią”
rozstrzygnęliśmy właściwie już w pierwszej połowie, kiedy to zdobyliśmy aż trzy
bramki ze strzałów Pazurka, Smoczka i Gustka Batora. Po
zmianie stron z polecenia, z polecenia trenera, przeszliśmy do bardziej
ostrożnej gry, zwolniliśmy tempo, ale nie „murowaliśmy” bramki, gdyż „Garbarnia”
nie umiała grać w ten sposób. No i wynik nie uległ już zmianie. Na Ludwinów
powróciliśmy niczym bohaterowie.
Czwartek poprzedzający spotkanie z lwowską „Pogonią” wykorzystaliśmy na
rewanżowy mecz z bielskim „Hakoachem”, ale podarowaliśmy sobie już wycieczkę do
Cygańskiego Lasu. Rewanż udał się całkowicie i… rozgromiliśmy gospodarzy aż
16:3. W meczu tym zapisałem na swoje konto 6 goli.
”Pogoń” przyjechała do Krakowa w swoim najsilniejszym składzie z Kucharem,
Kossokiem, Matyasem i Albańskim na czele. Niewiele jednak mieli do
powiedzenia, to też przegrali 1:3. Ta poraża w znacznym stopniu obniżyła szanse
lwowiaków na zajęcie pierwszego miejsca w tabeli. I znów zdobyłem – tym razem –
dwie bramki.
Jadąc do Łodzi, byliśmy już na drugiej pozycji w tabeli I ligi, dlatego
przegrana z „ŁKS” 1:2, mogła nas na dłuższy okres odsunąć od czołówki. Na
szczęście przeciwnicy również nie dopisali i sytuacja pozostała niezmieniona. Po
tej niedzieli nastąpiła przerwa, gdyż w planie był wyjazd do Belgii.
Oprócz oficjalnego spotkania
międzypaństwowego Belgia – Polska w Brukseli, mieliśmy rozegrać jeszcze drugi
mecz z ”Leodium”, tym razem pod firmą Krakowa. Na wyjazd ten powołanych zostało
aż 7 piłkarzy z „Garbarni”, w tym cały atak.
Przed wyjazdem mieliśmy specjalną odprawę u
samego naczelnego dyrektora tematem, której była stolica Belgii oraz jej
zabytki. Po przyjeździe do kraju żądał ustnego sprawozdania z pobytu w tym
państwie. Na drogę prócz rad, kazał wypłacić po 100 zł tzw. kieszonkowego.
O zawodach pierwszego dnia właściwie nie ma co pisać. Przegraliśmy 1:2, w
skutek słabej ruchliwości naszego ataku. Olbrzymi Kossok wstrzymywał
wszystkie akcje, a Szczepaniak – moim zdaniem nigdy nie był skrzydłowym.
Po przerwie zastąpił go Riesner. U Belgów było zresztą to samo –
szczególnie na środku ataku. Pominięty Capelle ostro skrytykował
kapitanat w wieczornej gazecie, zapraszając na swój wtorkowy występ. Na meczu
tym miał pokazać – jak jego zdaniem powinien zagrać środkowy napastnik. No i
pokazał. No, ale nie uprzedzajmy wypadków.
W Brukseli zamieszkaliśmy w luksusowym hotelu, noszącym nazwę „Alberta I”. Po
zawodach byliśmy podejmowani przez honorowego konsula pana Georga Vakselaira.
Budynek gigant – prywatna własność naszego gospodarza – podobny był do
wrocławskiego „pedeciaka”, z olbrzymią restauracją na górze. Czego tam wtedy nie
było? Naprawdę można było zgubić się w tym wszystkim. Do jakiejkolwiek
kompromitacji na szczęście nie doszło – jakoś wybrnęliśmy. Zabrnęliśmy za to –
wprawdzie nie wszyscy – do luksusowego pałacu, a więc przybytku różnorodnych
uciech. Najlepiej czuli się tam starsi panowie – popularni nasi oficjele.
W przeciwieństwie do zawodów niedzielnych, wtorkowy mecz rozpalił do białości,
nazbyt gorących Walończyków. Szczególną uwagę zwracał oczywiście sam Capelle,
od którego groziło nam stale największe niebezpieczeństwo. Druga bramka, jaką
nam wówczas strzelił – a w sumie zdobył je wszystkie trzy – była prawdziwym
„majstersztykiem”. W pewnym momencie dobiegł do piłki „idącej” półgórnie do
niego i robiąc akrobatyczny obrót w powietrzu strzelił z około 16 m w samo
okienko.
Zawody rozpoczęły się dla nas wcale obiecująco, kiedy to w 10 minucie z mojego
strzału prowadziliśmy 1:0. Ale cóż z tego? W ataku nie kleiło się. Smoczek
był wyraźnie niedysponowany, nie miał nawet specjalnej ochoty do gry. To też
przy stanie 3:2 dla gospodarzy – zastąpił go Nawrot. Mecz – mimo wszystko
– zremisowaliśmy 3:3, grając pod koniec zawodów w dziesiątkę, wskutek zejścia z
boiska Konkiewicza. Zająłem jego pozycję w obronie. Do powyższych zawodów
wystąpiliśmy w następującym składzie: Koźmin, Konkiewicz, Lasota,
Kotlarczyk I, Kotlarczyk II, Mysiak, Riesner, Maurer (Smoczek), Nawrot, Pazurek,
Bator.
Podczas bankietu podali m.in. ostrygi. Mnie podchodziły, ale za to Riesner
połykał je z wielkim apetytem. Oddałem mu swoją porcję, którą też „wtroił”.
Odpokutował stokrotnie. Wtedy zaczęła się ślimacza tragedia.
I znów po powrocie do kraju, rozpoczęliśmy dalej kontynuować mistrzowską
„młockę” Przystępując do mecz z „Cracovią” zdawaliśmy sobie sprawę, że będzie to
ciężkie spotkanie. Nie chodziło o „pasiaków”, którzy w tym czasie wyraźnie nam
ustępowali, ale o ich kibiców, którzy swoimi histerycznymi wrzaskami
doprowadzali do rozpaczy. Mimo ich szalonego dopingu wygraliśmy 2:1, zwiększając
wybitnie szanse na zajęcie pierwszego miejsca. Droga przed nami była jeszcze
daleka. Tymczasem szykowaliśmy się do następnej wyprawy.
Dzięki za wszystko i niestrudzonym staraniom inż. Rosenstocka
wyjechaliśmy do Jugosławii. Poprzez Zebrzydowice, dotarliśmy do Budapesztu, by
po kilkugodzinnym tam odpoczynku, dojechać do Belgradu. Na peronie przywitał nas
olbrzymi transparent. Członkowie zarządu oraz zawodniczki drużyny piłki ręcznej
mistrzowskiego zespołu, które miały się nami opiekować przez okres naszego
pobytu w Belgradzie. Miłą niespodzianką – specjalnie dla mnie, była osoba
sekretarza naszego konsulatu, który jako lwowianin do tego „pogoniarz”
szczególnie zajął się moją osobą.
Brygada Częstochowa 1937 r. foto: A. Pelc, archiwum
rodzinne
Na stadionie Resovii,
lata 40-te, foto: A. Pelc, archiwum rodzinne
Podopieczni trenera Maurera, piłkarze Resovii Melko i Zwoliński odbierają
jubileuszowe sygnety z okazji setnego meczu w barwach "pasiaków",
foto:
A. Pelc, archiwum rodzinne
Resovia mistrz okręgu 1949 r. Stoją od lewej:
Włodzimierz Maurer (trener), Sikora, Mikusiński,, Melko, Pieniążek, Rycerz,
Barański; w dolnym rzędzie: Drozd, Dwernicki, Gwizdak, Klee, Bąk, Besz, foto:
A.Kosiorowski
------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Włodzimierz Maurer - (ur. 21 kwietnia 1907 w Tymbarku, zm. 17
października 1980 w Rzeszowie), wychowanek Resovii, debiut w drużynie "pasiaków"
w 1920 r. (Resovia - Sparta Kraków), były piłkarz Resovii, Tarnovii, Pogoni
Lwów, Garbarni, Legii Warszawa, Brygady Częstochowa, grał na pozycjach lewego i
prawego łącznika, zdobył Mistrzostwo Polski z Garbarnią Kraków (1931 r.), trener
drużyn piłkarskich: Brygady Częstochowa, Broni Radom, Resovii, Bieszczad
Rzeszów, Waltera Rzeszów, Pafawagu Wrocław, Sandecji Nowy Sącz, Stali Stalowa
Wola, Polnej Przemyśl, Czarnych Jasło, w czasie okupacji żołnierz Armii
Krajowej, aresztowany przez NKWD i wywieziony do obozu jenieckiego w obwodzie
Swierdłowskim (1944-1947). |