Nie zawsze można
odgadnąć dlaczego kibice sportowi zostają zaprzysięgłymi fanami swoich
ukochanych drużyn, pałając jednocześnie wręcz nienawiścią do innych
zespołów. Najdziwniejsze jest to w przypadku teamów sportowych z tej
samej miejscowości. Często młodzi ludzie z tego samego miasta gotowi są
dokonać najbardziej niewyobrażalnych aktów przemocy, aby tylko
"udowodnić", że ich Resovia lepsza jest od Stali, ŁKS od Widzewa,
Cracovia od Wisły, czy Legia od Polonii...
W Rzeszowie, przed wojną małym zapyziałym miasteczku, nie było problemów
z sympatiami kibiców. Nie było, bo czasy rozwydrzenia na stadionach były
czymś niezrozumiałym i niewyobrażalnym. Ponadto do roku 1944 istniała
tylko Resovia, z wyjątkiem przedwojennego żydowskiego klubu "Bar-Kochba".
Nikt w mieście nad Wisłokiem kochający sport, nie był poddawany
emocjonalnemu wyborowi, komu życzyć zwycięstwa? Wiadomo, była tylko "sovia"
i cały grajdołek zwany "Mojżeszowem", żył jednym: - czy "pasiaki"
wygrają najbliższy mecz piłkarski? Chociaż piłka nożna zawsze królowała
w obecnym CWKS Resovia, to jednak największe sukcesy na krajowych i
światowych arenach sportowych osiągali przedstawiciele innych sekcji
najstarszego klubu w Rzeszowie i Polsce.
Jedną z najbogatszych w sukcesy sekcji Resovii było i jest łucznictwo.
Sport cichy i spokojny, będący zaprzeczeniem tego wszystkiego, co
łączymy z niezdrowymi emocjami stadionu piłkarskiego. Łucznictwo zawsze
stało jakby na uboczu prawdziwego sportu, czego należy żałować. Trenują
i strzelają z łuków ludzie, którzy prezentują tak pozytywne cechy, jak
opanowanie, zdolność koncentracji oraz samozaparcie i upartość w dążeniu
do osiągania życiowych oraz sportowych celów. Kolebką powojennego
łucznictwa w Rzeszowie była Szkoła Podstawowa nr 1, mieszcząca się do
dziś przy ulicy Bernardyńskiej. O tym zadecydował fakt, że kierownikiem
tej placówki był Antoni Gromski. Była to osobowość Europejczyka z
prawdziwego zdarzenia, który w sporcie, a szczególnie łucznictwie,
widział spore szanse dla młodych Polek i Polaków. Los sprawił, że po
ukończeniu Studium Nauczycielskiego do "budy", mieszczącej się "na
Bernardyńskiej", trafiła młodziutka nauczycielka z Łopuszki Dolnej k.
Kańczugi, Katarzyna Wiśniowska.
Łucznictwo w latach pięćdziesiątych minionego dwudziestego wieku dla tej
młodej dziewczyny, było sporą szansą. "Kierus" Gromski szybko
zorientował się, że Kasia może odnieść wartościowe sukcesy i nie pomylił
się! Sprzyjający dla niego jako pasjonata tego sportu i początkującej
zawodniczki, był fakt, że w 1955 roku trzy istniejące w Rzeszowie sekcje
łucznictwa: Spójni, Budowlanych i Resovii, połączyły się w jedną. Odtąd
najzdolniejsi zawodnicy miasta występowali w barwach klubu o
biało-czerwonych barwach, czyli jako "resoviacy". W tym samym 1955 roku
Kasia Wiśniowska pojechała jako reprezentantka Polski na mistrzostwa
świata do Helsinek. Takiego sukcesu, jak ona, nie zanotował wcześniej
żaden reprezentant sportów indywidualnych kraju nad Wisłą! Owszem, byli
indywidualnie mistrzowie Europy i Olimpiad, ale indywidualnie mistrzem
świata do roku 1955 nie była żadna reprezentantka czy reprezentant
Polski. Kiedy taką informacje opublikowałem w książce "Ze sztambucha
dawnego Rzeszowa", wiele ludzi pukając się pod moim adresem po głowie,
kręciło z niedowierzaniem głową. Gdy prosiłem, aby podać wcześniejszego
jak przed rokiem 1955 indywidualnego mistrza świata z naszego kraju,
odpowiedzi nie doczekałem się do dzisiejszego dnia. I pomyśleć, tyle dla
Polski i krajowego sportu zrobiła jakże skromna do końca życia,
nauczycielka z rzeszowskiej "jedynki", pochodząca z maleńkiej Łopuszki
Dolnej! Była także mistrzynią kraju w 1959 roku, a w roku 1960 została
międzynarodową mistrzynią Jugosławii i wicemistrzynią Czechosłowacji.
Rok później zostaje bezapelacyjnie mistrzynią Europy na zawodach w
Paryżu. Także w 1961 roku wraca z mistrzostwa Polski jako pięciokrotna
złota medalistka, a jej wyniki przyczyniają się do tego, że Resovia
zostaje w tym samym roku niekwestionowanym mistrzem kraju!
I pomyśleć, byłem jej uczniem... Szkoda tylko, że talentu łuczniczego
nie miałem tyle, co moi szkolni koledzy i szkolne koleżanki z
"Mickiewicza", jak Jasiu Popowicz, Marysia Palczak-Szeliga, czy Bogusia
Bielas-Kustra. Ale i ja, podobnie jak oni, uczestniczyłem w zajęciach
tzw. "Łuczniczej szkółki" przy ulicy Browarnej. Dzisiaj ulica nosi nazwę
17 Pułku i mieści się w tym budynku ognisko TKKF.
Już jako dziennikarz, chciałem odpłacić pani Kasi trud wychowania
takiego bęcwała, jakim byłem w okresie pobierania nauki na podstawowym
szczeblu. Do dziś pamiętam w jaki sposób nasza pani Kasia "od wuefu i
biologii", bo inaczej o niej nie mówiliśmy, dyscyplinowała urwisów z
dawnej Tanneubauma czyli dzisiejszej Okrzei, z Rynku czy Baldachówki. Na
jednej z lekcji biologii uciąłem sobie miła pogawędkę z kolegą,
siedzącym w tej samej ławce. Pani Kasia rzuciła w naszym kierunku
znaczące spojrzenie, które w ferworze gadulstwa, zlekceważyliśmy
całkowicie. O jakże nie wiedzieliśmy, co czynimy! Nagle zaświstało w
powietrzu i na naszych głowach wylądowały dwa błyskawiczne uderzenia
piąstki Pani Kasi. A rączki nasza mistrzyni świata miała wręcz
fantastycznie wytrenowane napinaniem cięciwy... Pamiętam, łezka
zakręciła się pod powieką, ale nie mogłem pokazać już w czwartej czy
piątej klasie "podstawówki", że jestem mazgajem. Pani Kasia uśmiechnęła
się, pytając, czy wiemy dlaczego oberwaliśmy? Z taką samą kulturą
odpowiedzieliśmy, że tak i nie było pomiędzy nami jakichkolwiek
nieporozumień. Kiedy prosiłem panią Kasię Wiśniowską o wywiad, dotyczący
przebiegu tak bogatej kariery sportowej, delikatnie wymówiła się brakiem
czasu. Stwierdziła, że jeszcze zdążymy porozmawiać na ten temat. Ale
motywem odmowy był fakt jej niezwykłej skromności. Taką pozostałą do
ostatnich dni, zajmując się na emeryturze prowadzeniem punktu "ToTo-Lotka".
Odeszła cicho, prawie niezauważalnie, a przecież zrobiła dla
rzeszowskiego i krajowego sportu tak dużo!
|