Pan Lutek wziął się w mieście... skądś. I można powiedzieć - w
niecodzienny sposób. Na naszej ulicy, w obitym papą drewniaku, od lat
chorowała Katarzyna. Przy synu i synowej chorowała. Latem wynosili
Katarzynę do ogródka. Zimą nie wynosili. Do południa zostawała sama
jak palec, ale tak się tylko mówiło. Przychodziły sąsiadki, a kobity,
co dźwigały na targ kury, mleko i śmiętane, przegadały z chorą
nawet godzinę. Wczesnym listopadem, w nocy posypało pierwszym
śniegiem. Katarzyna drzemała, ale tak tylko. "Szmaciany" pochwalił
Boga i zapytał, czy może się trochę ogrzać. Tak mu się zrobiło dobrze
z tego ciepła, że zasnął na ślubanku. Nawet przykrył się
wyliniałą kapą.
Nadszedł go syn Katarzyny ze swoją. Zaczęli "Szmacianego" szarpać,
szturchać, a sąsiad nawet chciał mu przypieprzyć krzesłem. "Szmaciany"
dawał się potrącać i szarpać. Przyszli milicjanci z karabinami i
zabrali go.
To był właśnie Lutek, znaczy się- Pan Lutek. Został w mieście i zaczął
mieszkać u wojennego inwalidy, co dostał po nogach pod Nysą.
Pan Lutek od samego początku miastowego pobytu nic zarobkowego nie
robił. Ale to kompletnie. Wykombinował jakieś zupełnie zdrowe łachy i
buty. Nawet kapelusz. Nie pytano wojennego inwalidy o cokolwiek, bo
inwalida był ważny i przez jakieś pytania mogło co ciulowego wyniknąć.
Wszystkim męskim Lutek mówił: "panie dziejku", żeńskości:
"dobrodziko". Nawet dzieciom. A te paskudy latały za nim i darły
się: "gupi, gupi to se chleba kupi..., a madry pójdzie na flądry".
Nie działało to zupełnie na pana Lutka, który chodził po ulicach,
pchlim targu i koło wędkarzy nad rzeką. Łaził też po starym cmentarzu,
brudnych knajpach i zieleńcach, gdzie na koślawych ławkach rżnięto w
oko i z zechcyka.
Na naszej ulicy miał jedno miejsce dla siebie- spożywczy kiosk PPS-u.
Było tam krahlowe piwo- cienki "Zdrój" z niedalekiego browaru.
(...)
Kiedy miałem przyjemność zapoznać pana Lutka, było mi naście, a jemu
dziesiąt lat. Obaj nie wygladaliśmy na tyle. Zaraz w wpadły mi w oko
jego ręce, a właściwie palce. Długie, cieniutkie, delikatne. Obejmował
nimi całą moją małą dłoń. Któregoś razu powiedział: Obcęgi, co?
Panie dziejku.. obcęgi! Mogą ścisnąć, panie dziejku, do zejszczania
się. Ale panie dziejku, nie muszą. W tym samym dniu jeszcze
powiedział, że powinien zacząć malować, bo panie dziejku, polubiłem
to miasto i, panie dziejku, widzę jego wielką przyszłość i
szlachetność, panie dziejku, szlachetność! Czy pan Lutek umiał
malować, cholera nawet chyba nie wiedziała. Ale pan Lutek umiał grać
na okarynie. Jak wszedł w posiadanie tej glinianej grajki? Tylko on
sam wiedział. Pan Lutek lubił wypić, a jakże, ale tak na cztery koła,
to broń Panie Boże: Panie dziejku... tylko się nie uświnić, nie
uciorać! Palił machorkowe w wiśniowej cygarniczce, z którą jak
mówił, dużo razem przeszli, panie dziejku, złego i dobrego my razem
przeszli. Lutek to był gościu! Nie naciągał nikogo na małą czy
dużą wódkę, nie upominał się, że brakuje mu do tego czy owego tylko
parę centów. Czasami poprosił o papierosa. Ale tylko czasami.
(...)
Zyzio źle mówił o Lutku.:
Pieprzysz, koleś. Takie cientkie palce to nie od grania, ale od robienia
kieszonek. Nie chciałem wierzyć. Lutek i doliniarz? Zyzio był świrnięty, z
nosem koloru denaturatu. Gadali, nie tylko bokami, ze Zyzio z takimi dwoma
obrabiał kościoły.
Lutek był sakramencko uprzeciwniony do picia czystego spirytusu. Że... to niby
może się w człowieku zapalić i ze tego... Dalej "tego" nie dopełniał.
Chodziliśmy razem na "jednego", po "pięćdziesiątce", "setkowym" lub zwyczajnie,
po "baniaku", dodając:" i... do roboty. Mieszkaniowy dobroczyńca Lutka miał się
źle. Broń Panie Boże, nie władzowo! Zdrowotnie. No i wzion i umar.
położyli go świecko, otwartego, w urzędowym "gmachu" śródmiejskiego Rzeszowa.
Trumna spoczywała na podwyższeniu przykrytym dużym dywanem. Kiedy po nocy
otworzyli "gmach", owszem nieboszczyk był, ale nie było dywanu. Fest boruta!
W teren poszli śledczy; nie wiem, w jakim kierunku poszło śledztwo. "Bedywanie"
trwało zresztą krótko, bo akurat sprawa z palmami i dywanami nie stanowiła
wówczas kłopotu. Były to przecież atrybuty władzy.
Był to początek nieszczęść Lutka. Żona wojennego inwalidy nie była na pogrzebie,
ale zaraz po nim sprzedała "na pniu" chałupę. Niestety, bez Lutka. Zaraz
wyjechała dalej na zachód z forsą i córką Rózią. Jakos dało się upchnąć Lutka do
bezkominowej kapciory. Jednak szybko marniał. Miał encyklopedyczną astmę
i darło go w kolanach. Ale żył! Mało. Zniknął z miasta na Święta Bożego
Narodzenia i później na Wielkanocne. Nie powiedział, psubrat, gdzie był. Lutek
wrócił po tygodniu. Blady, mizerny wyciszony. "Specjalni" ślęczeli pod jego
mieszkaniem, łazili za nim, węszyli. Wiedział o tym i uważał. Nerwówka jednak
była. Po wielkanocnym powrocie Lutek spiknął się ż Zyziem. Jakoś tak, knajpowo
czy ulicznie? żaczął mieszkać u Zuzia.
Raz popiłem z Lutkiem jak... regiment! Powiedział mi pod "słowem harcerza", że
chłopak Zyzia, no ten, co to poszedł w milicyjne kamasze i miał zaginąć, wcale
nie zaginął, ale w pełnym zdrowiu, z karabinem, kopytem i paroma
granatami przystał do bandy. Chyba powiedziałem: " Ooo kurwa! Chyba tak!
(...)
Zyzio z Lutkiem pojechali do Warszawy. Przez Lublin się wtedy jeździło, koleją.
Musieli być tam na wysokiej "górze", bo Lutka przestali "czaić" nocą, nie tylko
gorącą.
Raz moja mama powiedziała, że jak mm takiego dobrego kolegę Lutka, to dlaczego
nie zaproszę go na niedzielny obiad z rosołem, domowym makaronem sztuką mięsa,
chrzanowym sosem ćwikłą i deserowym strudlem. Zaprosiła Lutka. Po obiedzie
gadali długo z moim ojcem na ławce pod rodzinną jabłonią. - To wywrotowy
romantyk. I pewnie nie ostatni- powiedział o Lutku człowiek, który nie był
wywrotowym romantykiem. I może nie ostatnim?
Lutek wyjeżdżał od czasu do czasu... "spuścić z krzyża". Paru takich w
prostatowym wieku gromadziło się u jednego takiego, który "prowadził"
przeterminowane panienki i był nie do końca wyświęconym popem. Okazał się
medycznym fenomenem. Żółtaczkę leczył gorzałą! I żył! Kiedy wyrozkoszowani
panowie wychodzili po "wsiem", niedoświęcony pop rozgrzeszał rozpustę i pobierał
należność odpowiednio do wieku "panienki".
Lutek był był zlepkiem mężczyzny z byle jakiej krwi i kości, ale.... zawsze.
Kiedy przegrywała "Resovia", płakał, że koniec z "Maltą". Kiedy wygrywała,
chciało mu się żyć jeszcze sto lat! Lutek umierał. Powoli, ale niestety gasł. "Do
zakopania jeden krok..." Do lekarza- ani kroku dalej! Niesprawdzony
syn niby-murarza bandytował podobno gdzieś nad Bugiem. Dochodziło, ze dalej w
AK. Miał tam być "furą" partyzanta! Lutek wyraźnie nikł. Zaczął oganiać się od
nas. Zwiał jeszcze na Zmartwychwstanie, a za jakiś tydzień znaleźli go na
Olszynkach.
Pochowaliśmy śp. Lutka na zbiórkowy koszt,
i to na Starym Cmentarzu, który od dawna był nie do grzebania. A jednak. Wpływy
naszych ojców chwyciły! Nie miał pisanych klepsydr, bo był bez nazwiska.
Nieprawda, ze to nasza milicja Obywatelska i bezpieka grzebały "żywcem" tych bez
meldunku. Gówno prawda! Ilu w Rzeszowie było takich bez metryk? Mieli tylko
kwity "za zgodność"!
Na rzeszowskie "krzyżyki" przyszło kupa ludzi. Cywilnych i normalnie ubranych.
Na Olszynkach zrobiliśmy stypę. Nawet wisłokowe ryby pytały kim właściwie był
pan Lutek? Rzeczywiście, kim był? i co się okazuje? W wojewódzkim mieście, jak
mówiono, mieście jednej ulicy i dwóch placów targowych, nikt nie wiedział,
"skąd ty jesteś...". Tylko ja wiedziałem, że Lutek "zaczął się" od zaśnięcia
na ślubanku w drewnianej chałupie ciągle chorej Katarzyny.
|