RZESZÓW

  klub
strona główna
aktualności
informacje
prasa
wydarzenia
wywiady
  liga
kadra
terminarz
mecze
tabela
  historia
kronika
resoviacy
1905...
Rzeszów
artykuły
  www
e-muzeum
foto
linki
kontakt
księga gości
forum





 

 

 

  Ballada o Lutku Rzeszowiaku


Pan Lutek wziął się w mieście... skądś. I można powiedzieć - w niecodzienny sposób. Na naszej ulicy, w obitym papą drewniaku, od lat chorowała Katarzyna. Przy synu i synowej chorowała. Latem wynosili Katarzynę do ogródka. Zimą nie wynosili. Do południa zostawała sama jak palec, ale tak się tylko mówiło. Przychodziły sąsiadki, a kobity, co dźwigały na targ kury, mleko i śmiętane, przegadały z chorą nawet godzinę. Wczesnym listopadem, w nocy posypało pierwszym śniegiem. Katarzyna drzemała, ale tak tylko. "Szmaciany" pochwalił Boga i zapytał, czy może się trochę ogrzać. Tak mu się zrobiło dobrze z tego ciepła, że zasnął na ślubanku. Nawet przykrył się wyliniałą kapą.
Nadszedł go syn Katarzyny ze swoją. Zaczęli "Szmacianego" szarpać, szturchać, a sąsiad nawet chciał mu przypieprzyć krzesłem. "Szmaciany" dawał się potrącać i szarpać. Przyszli milicjanci z karabinami i zabrali go.
To był właśnie Lutek, znaczy się- Pan Lutek. Został w mieście i zaczął mieszkać u wojennego inwalidy, co dostał po nogach pod Nysą.

Pan Lutek od samego początku miastowego pobytu nic zarobkowego nie robił. Ale to kompletnie. Wykombinował jakieś zupełnie zdrowe łachy i buty. Nawet kapelusz. Nie pytano wojennego inwalidy o cokolwiek, bo inwalida był ważny i przez jakieś pytania mogło co ciulowego wyniknąć. Wszystkim męskim Lutek mówił: "panie dziejku", żeńskości: "dobrodziko". Nawet dzieciom. A te paskudy latały za nim i darły się: "gupi, gupi to se chleba kupi..., a madry pójdzie na flądry". Nie działało to zupełnie na pana Lutka, który chodził po ulicach, pchlim targu i koło wędkarzy nad rzeką. Łaził też po starym cmentarzu, brudnych knajpach i zieleńcach, gdzie na koślawych ławkach rżnięto w oko i z zechcyka.
Na naszej ulicy miał jedno miejsce dla siebie- spożywczy kiosk PPS-u. Było tam krahlowe piwo- cienki "Zdrój" z niedalekiego browaru. (...)
Kiedy miałem przyjemność zapoznać pana Lutka, było mi naście, a jemu dziesiąt lat. Obaj nie wygladaliśmy na tyle. Zaraz w wpadły mi w oko jego ręce, a właściwie palce. Długie, cieniutkie, delikatne. Obejmował nimi całą moją małą dłoń. Któregoś razu powiedział: Obcęgi, co? Panie dziejku.. obcęgi! Mogą ścisnąć, panie dziejku, do zejszczania się. Ale panie dziejku, nie muszą. W tym samym dniu jeszcze powiedział, że powinien zacząć malować, bo panie dziejku, polubiłem to miasto i, panie dziejku, widzę jego wielką przyszłość i szlachetność, panie dziejku, szlachetność! Czy pan Lutek umiał malować, cholera nawet chyba nie wiedziała. Ale pan Lutek umiał grać na okarynie. Jak wszedł w posiadanie tej glinianej grajki? Tylko on sam wiedział. Pan Lutek lubił wypić, a jakże, ale tak na cztery koła, to broń Panie Boże: Panie dziejku... tylko się nie uświnić, nie uciorać! Palił machorkowe w wiśniowej cygarniczce, z którą jak mówił, dużo razem przeszli, panie dziejku, złego i dobrego my razem przeszli. Lutek to był gościu! Nie naciągał nikogo na małą czy dużą wódkę, nie upominał się, że brakuje mu do tego czy owego tylko parę centów. Czasami poprosił o papierosa. Ale tylko czasami. (...)
Zyzio źle mówił o Lutku.: Pieprzysz, koleś. Takie cientkie palce to nie od grania, ale od robienia kieszonek. Nie chciałem wierzyć. Lutek i doliniarz? Zyzio był świrnięty, z nosem koloru denaturatu. Gadali, nie tylko bokami, ze Zyzio z takimi dwoma obrabiał kościoły.
Lutek był sakramencko uprzeciwniony do picia czystego spirytusu. Że... to niby może się w człowieku zapalić i ze tego... Dalej "tego" nie dopełniał. Chodziliśmy razem na "jednego", po "pięćdziesiątce", "setkowym" lub zwyczajnie, po "baniaku", dodając:" i... do roboty. Mieszkaniowy dobroczyńca Lutka miał się źle. Broń Panie Boże, nie władzowo! Zdrowotnie. No i wzion i umar. położyli go świecko, otwartego, w urzędowym "gmachu" śródmiejskiego Rzeszowa. Trumna spoczywała na podwyższeniu przykrytym dużym dywanem. Kiedy po nocy otworzyli "gmach", owszem nieboszczyk był, ale nie było dywanu. Fest boruta! W teren poszli śledczy; nie wiem, w jakim kierunku poszło śledztwo. "Bedywanie" trwało zresztą krótko, bo akurat sprawa z palmami i dywanami nie stanowiła wówczas kłopotu. Były to przecież atrybuty władzy.
Był to początek nieszczęść Lutka. Żona wojennego inwalidy nie była na pogrzebie, ale zaraz po nim sprzedała "na pniu" chałupę. Niestety, bez Lutka. Zaraz wyjechała dalej na zachód z forsą i córką Rózią. Jakos dało się upchnąć Lutka do bezkominowej kapciory. Jednak szybko marniał. Miał encyklopedyczną astmę i darło go w kolanach. Ale żył! Mało. Zniknął z miasta na Święta Bożego Narodzenia i później na Wielkanocne. Nie powiedział, psubrat, gdzie był. Lutek wrócił po tygodniu. Blady, mizerny wyciszony. "Specjalni" ślęczeli pod jego mieszkaniem, łazili za nim, węszyli. Wiedział o tym i uważał. Nerwówka jednak była. Po wielkanocnym powrocie Lutek spiknął się ż Zyziem. Jakoś tak, knajpowo czy ulicznie? żaczął mieszkać u Zuzia.

Raz popiłem z Lutkiem jak... regiment! Powiedział mi pod "słowem harcerza", że chłopak Zyzia, no ten, co to poszedł w milicyjne kamasze i miał zaginąć, wcale nie zaginął, ale w pełnym zdrowiu, z karabinem, kopytem i paroma granatami przystał do bandy. Chyba powiedziałem: " Ooo kurwa! Chyba tak! (...)
Zyzio z Lutkiem pojechali do Warszawy. Przez Lublin się wtedy jeździło, koleją. Musieli być tam na wysokiej "górze", bo Lutka przestali "czaić" nocą, nie tylko gorącą.
Raz moja mama powiedziała, że jak mm takiego dobrego kolegę Lutka, to dlaczego nie zaproszę go na niedzielny obiad z rosołem, domowym makaronem sztuką mięsa, chrzanowym sosem ćwikłą i deserowym strudlem. Zaprosiła Lutka. Po obiedzie gadali długo z moim ojcem na ławce pod rodzinną jabłonią. - To wywrotowy romantyk. I pewnie nie ostatni- powiedział o Lutku człowiek, który nie był wywrotowym romantykiem. I może nie ostatnim?
Lutek wyjeżdżał od czasu do czasu... "spuścić z krzyża". Paru takich w prostatowym wieku gromadziło się u jednego takiego, który "prowadził" przeterminowane panienki i był nie do końca wyświęconym popem. Okazał się medycznym fenomenem. Żółtaczkę leczył gorzałą! I żył! Kiedy wyrozkoszowani panowie wychodzili po "wsiem", niedoświęcony pop rozgrzeszał rozpustę i pobierał należność odpowiednio do wieku "panienki".

Lutek był był zlepkiem mężczyzny z byle jakiej krwi i kości, ale.... zawsze. Kiedy przegrywała "Resovia", płakał, że koniec z "Maltą". Kiedy wygrywała, chciało mu się żyć jeszcze sto lat! Lutek umierał. Powoli, ale niestety gasł. "Do zakopania jeden krok..."  Do lekarza- ani kroku dalej! Niesprawdzony syn niby-murarza bandytował podobno gdzieś nad Bugiem. Dochodziło, ze dalej w AK. Miał tam być "furą" partyzanta! Lutek wyraźnie nikł. Zaczął oganiać się od nas. Zwiał jeszcze na Zmartwychwstanie, a za jakiś tydzień znaleźli go na Olszynkach.
Pochowaliśmy śp. Lutka na zbiórkowy koszt, i to na Starym Cmentarzu, który od dawna był nie do grzebania. A jednak. Wpływy naszych ojców chwyciły! Nie miał pisanych klepsydr, bo był bez nazwiska. Nieprawda, ze to nasza milicja Obywatelska i bezpieka grzebały "żywcem" tych bez meldunku. Gówno prawda! Ilu w Rzeszowie było takich bez metryk? Mieli tylko kwity "za zgodność"!
Na rzeszowskie "krzyżyki" przyszło kupa ludzi. Cywilnych i normalnie ubranych. Na Olszynkach zrobiliśmy stypę. Nawet wisłokowe ryby pytały kim właściwie był pan Lutek? Rzeczywiście, kim był? i co się okazuje? W wojewódzkim mieście, jak mówiono, mieście jednej ulicy i dwóch placów targowych, nikt nie wiedział, "skąd ty jesteś...". Tylko ja wiedziałem, że Lutek "zaczął się" od zaśnięcia na ślubanku w drewnianej chałupie ciągle chorej Katarzyny.

Bogusław Kotula - "Na kuca po kampe" (fragm.) | Rzeszów 2007

 

 
















































































































 

| ... do Rzeszów |

 
© 2006 | resoviacy.pl  serwis informacyjny CWKS Resovia Rzeszów | design by