Z opowiadań rodziców dowiedzieliśmy się, jak to w młodości
spędzali oni wolny czas. Mama, jako panienka, należała do Sokoła i ćwiczyła
gimnastykę, jazdę na łyżwach i tańce. Ojciec również był czynny w Sokole, a
przejmując po moim wujku Stanisławie Marcinkiewiczu funkcje w zarządzie Resovii,
a później prezesurę wiele czasu i pieniędzy poświęcił klubowi. Ja już pamiętam,
jak wiele wysiłku włożył w budowę boiska piłkarskiego przy ul. Krakowskiej,
gdzie poza ogrodzeniem, wybudowano kręgielnię, korty tenisowe i studnię, bo
jeszcze wtedy nie było wodociągów.
Dla postawienia klubu na jakimś poziomie, trzeba było go wyposażyć w sprzęt i
ubiory. Ojciec zakupił piłki, a buty piłkarskie, których nie było w handlu,
zrobił, a właściwie przerabiał wynajęty przez ojca szewc - Jan Ciupak. Zakupione
przez ojca w 17. pułku piechoty (po znajomości) trzewiki wojskowe tzw.
komyszniaki, przystosowywał, odrywając zelówki nabite ćwiekami i obcasy, a
mocując korki.
Rodzina
Tonderów, od lewej u góry - bracia: Tadeusz, Andrzej, Janek, u dołu - matka
Kazimiera i ojciec Stefan (foto: archiwum rodzinne)
Mama natomiast zatrudniała krawcową - panią Świerkową, która całymi dniami szyła
w kuchni koszulki i spodenki oraz wykonywała emblematy Resovii, naszywając je na
ubrania sportowe. Świadczenia ze strony matki zostały pozytywnie ocenione przez
Lwowski Okręgowy Związek Piłki Nożnej, bo otrzymała, chyba jako jedyna kobieta w
tej dziedzinie sportu, odznakę "Zasłużonemu dla Piłki Nożnej".
W takiej atmosferze wychowywaliśmy się. Było nas trzech i od wczesnej młodości
mieliśmy doskonałe warunki, bo mieszkaliśmy w służbowym mieszkaniu w Cegielni
Miejskiej przy Rejtana 10, gdzie i mieszkanie i budynki fabryczne, ogrody i
przyległe błonia, łąki, Wisłok i warsztaty, do których mieliśmy dostęp, a
później stawy powstałe na kopalni gliny, były wymarzone do realizacji zapędów
sportowych dla nas, młodych zapaleńców oraz ich kolegów, którzy chętnie się
przyłączali. Zwłaszcza, że matka umiała ich zachęcić, robiąc po treningu smaczne
podwieczorki.
Od wczesnej młodości jeździliśmy na łyżwach. Ja jako mały brzdąc, widząc jak
wyglądały holenderki mojej mamy mocowane do bucików za pomocą żabek, z mocno
zakręconym noskiem, wymyśliłem, że wystarczy łyżka do butów. Mieliśmy blaszaną,
z zakrzywionym noskiem, która położona na wyfroterowanej podłodze, udawała
łyżwę, a po wstawieniu bucika w ten zagięty nosek, ślizgała się i to był
początek jazdy na łyżwach. Potem, chcąc zapoznać się z lodem (a zimy były srogie
i 3 miesiące była ślizgawka na Wisłoku oraz później na stawie) ślizgaliśmy się
na butach i podkówkach. Do tego trzeba było mieć koniecznie przybite do obcasów
podkówki. Tak oswojeni z lodem, gdy podrośliśmy i ja miałem już 10 lat -
dostałem pierwsze łyżwy, które miały ciekawą konstrukcję mocującą łyżwę do buta.
Jedną dźwignią zsuwało się żabki do podeszwy i obcasa. Potem dostałem
nowocześniejsze, gdzie jeszcze musiało się do obcasa przymocowywać blaszkę z
otworem, do którego wchodziła główka mocująca, a po przykręceniu go o 90 stopni
utrzymywała tył, a do podeszwy trzeba było zacisnąć kluczykiem żabki. Młodsi
bracia w międzyczasie zapoznawali się z jazdą, stawiając pierwsze kroki na
łyżwach wymyślonych przez ojca i wykonanych w warsztatach cegielni. Był to łyżwy
o dwóch nożach - dwie płazy, przymocowane do deseczki o kształcie podeszwy
bucika dziecięcego, które rzemieniami przypinało się do butów. To pozwalało
oswoić się z lodem, nie męcząc nóg w kostkach, bo dwie płazy rozstawione
utrzymywały bucik w prawidłowym położeniu. I tak maluchy mocowały je i oswajały
z łyżwami, które dla mnie były już wysłużone, a ja dostałem nowe.
Hokeiści
Resovii - Tadeusz Dzerowicz (zamordowany przez Gestapo w 1940 r.) i Tadeusz
Tondera (foto: "Resovia" L. Grzegorczyk )
Gdy na kopalni pokazały się źródła i można było zalać wyrobisko, ojciec
wybudował kanał odprowadzający nadmiar wody do Wisłoka. W zimie, po jego
zamarznięciu urządził dla Resovii ślizgawkę. Szatnia była ogrzewana, tanie
bilety, bo trzeba było opłacić człowieka, który polewał lód i odmiatał.
Zaczęliśmy próbować nie tylko jazdy figurowej, ale także hokeja. Kije robiliśmy
początkowo ze zbijanych łopatek i trzonka. To wprawdzie nie było podobne do
oryginalnych kijków hokejowych, ale pozwalało opanować prowadzenie krążka i
imitację strzałów. Ojciec w końcu kupił oryginalne kije kanadyjskie, zrobiono
bramki, bandy z pojedynczych desek i zaczęły się poważne treningi. Ja i brat
Janek, który świetnie jeździł oraz dwaj bracia Dzerowicze, stanowiliśmy trzon
pierwszej drużyny hokejowej Resovii. Mieliśmy już oryginalne łyżwy kanadyjskie
CCM mocowane do butów, a ochraniacze dla bramkarza zrobił za pieniądze ojca
rymarz. Wykonane były one z brezentu, wypchane słomą, ale na początek musiały
wystarczyć. Kije szybko potrzaskały się - więc trzeba było na ich miejsce coś
wymyślić. I na szczęście był w cegielni wspaniały stolarz - pan Widurek.
Ponieważ umiał on giąć drewno i wiedział, jakie najlepiej będzie się nadawać na
kije hokejowe, kazał kupić ojcu bale z brzostu. Po ugotowaniu w specjalnym
pojemniku, zagięte na formie suszyły się po wypaleniu cegły, a potem cięto je na
3-cm surówki, które obrabiało się strugiem, nadając kształt kija lewego i
prawego. To było osiągnięcie, które pozwoliło nam grać bez większych wydatków.
Podobnie poradziliśmy sobie z nartami. Pierwsze narty, oryginalne "hikory"
norweskie, miał Staszek Krajewski. Były to narty bardzo długie, w połowie bardzo
grube - miały tam wydłubany otwór, przez który był przesuwany rzemień do
mocowania obcasa.
Szczęki były stałe, więc po zrobieniu formy do kształtowania wygięć noska i
całości, zakupił ojciec jesion ogrodowy i pan Widurek na podstawie rysunków
wymiarowych robił deski. Te z kolei w zaślepionej z jednej strony rurze
zaparzało się, gięło i suszyło w komorze ceglanej, później politura, impregnacja
i dawało to doskonałe wyniki. Na takich deskach - nartach jeździliśmy na
Zalesie, do Matysówki i nawet zabrałem je później do Lwowa, gdzie były wspaniałe
tereny i można było przyjemnie pohasać w dzień wolny od zajęć.
Nie skończyło się na łyżwach i nartach, bo przecież Wisłok stwarzał nowe
możliwości, a był on inny niż dzisiaj. Po pierwsze, w okolicy Lisiej Góry był
dziki, z płyciznami, głębiami i zakolami pięknie zarośniętymi wikliną. Można
było nieraz spotkać zimorodka, można było w nocy na gruntówkę łapać brzany.
Teraz Wisłok to obetonowany ściek. A wtedy co roku na wiosnę wylewał, gdy
płynęły lody i w jesieni, gdy padały deszcze. Woda była szalona: wiry, prądy -
więc nam rodzice nie pozwalali się tam bawić (zdarzały się wypadki utonięć)
dopóki nie nauczyliśmy się pływać na kontrolowanych głębokościach stawu po
gliniance. Sami nauczyliśmy się różnych stylów, a w szczególności młodszy brat
Janek opanował kraula i pływał doskonale. Więc gdy woda była przez nas
opanowana, zaczęło się budowanie kajaków. Ponieważ było nas trzech -poszła seria
jedynek o nazwie "T.J.S" - z jednym żebrem w połowie, z bardzo wąskimi dziobami
i rufą, a kokpity pokryte był blachą. Wiosła robiliśmy składane i trzeba było
umieć trzymać równowagę. Były to bardzo wywrotne i bardzo zwrotne kajaki, ale za
to śmigały po prądach. To były chyba pierwsze kajaki w Rzeszowie.
Potem zrobiliśmy łódź wiosłową, w której mogło zmieścić się 5 osób, a wioślarz
miał okazję pogimnastykować plecy i mięsnie rąk, z czego często korzystał wujek
Marcin. Raz w "Przeglądzie Sportowym", pokazało się zdjęcie łodzi wyścigowej,
jedynki, tzw. skichu. Wykonane było z mostu, gdzieś w Londynie, w taki sposób,
że można było wyliczyć wymiary łodzi w rzeczywistości. Pozostało dobrać
odpowiednie materiały na konstrukcję kadłuba, zrobić wiosła jesionowe z jednego
kawałka drewna i już gotowe! Łódź stanowiła wielkie widowisko dla rzeszowiaków,
zwłaszcza, że szybkość jej była zawrotnie duża w porównaniu z kajakami. Ale
trzeba było umieć na niej siedzieć i uważać zwłaszcza przy wsiadaniu i
wysiadaniu, aby się nie skąpać.
Przyszła wojna, sport został skierowany na inne tory. Przydał się, gdy pieszo
przebyliśmy trasę uciekając na wschód przed nadciągającą armią niemiecką. A
poszliśmy do Włodzimierza Wołyńskiego, Kowla i Brześcia, a dopiero z Brześcia
dojechaliśmy do Baranowicz i Stołpców. Stąd musieliśmy po kilku dniach, po
"wyzwoleniu" tych terenów przez Armię Radziecką uciekać i po wielu perypetiach
wróciliśmy do Rzeszowa.
Za okupacji o sporcie nie było mowy, a po wyzwoleniu, gdy zacząłem pracować w
przemyśle, zająłem się sportem motorowym. Uruchomiłem żużel, rajdy motocyklowe.
Ja też byłem czynnym zawodnikiem w "Ogniwie - Resovii". Jako miłośnik łyżew,
zostałem skierowany na kurs sędziowski jazdy figurowej do Warszawy, a później do
Katowic, gdzie po kursach i praktycznych zajęciach zostałem sędzią i sędziowałem
nawet mistrzostwa Polski w Zakopanem i Nowym Targu. Gdy pracowałem w Nowym Targu
w latach 1948-50, uprawiałem narciarstwo i łyżwiarstwo, przy czym tam nauczyłem
się, jak naprawdę jeździć w górach na nartach.
Góry poznałem dopiero po wyzwoleniu, kiedy były dostępne wczasy. Ponieważ
lubiłem wspinaczkę, sprawiłem sobie buty z okuciami i mogłem spokojnie wędrować
przez Tatry, Karkonosze, Góry Sowie - gdzie zawsze montowałem grupkę miłośników
gór. Mając doskonałe mapy, bawiłem się w przewodnika w lecie i zimie na nartach.
Gdy z przemysłu przeniosłem się do szkolnictwa, aby z żoną, która skończyła
studia nauczycielskie mieć wspólne wakacje - nie mogąc uczestniczyć w kursach
sędziowania jazdy figurowej (niemożliwość uzyskania zwolnień), pozostała mi
amatorska jazda na motocyklu, a później samochodowa. To pozwoliło zwiedzić całą
Polskę. Życie motocyklowe koncentrowało się u inżyniera Stanisza w naszym klubie
podwórkowym, gdzie kilku zapaleńców wymieniało doświadczenia na temat utrzymania
i obsługi różnych powojennych marek motocykli. Było też miejscem omawiania trasy
rajdów i wspólnych wycieczek, przy czym z tego klubu podwórkowego wyszło wielu
działaczy Polskiego Związku Motorowego.
Sport, który zaszczepili mi rodzice, pozwolił mi na utrzymanie do późnego wieku
sprawności, dzięki niemu mając 86 lat jeszcze jakoś się trzymam. Niestety, nie
udało mi się zarazić sportem moich dzieci, gdyż one wychowywały się w innych niż
my warunkach, co wyraźnie odbiło się na ich stanie zdrowia. Teraz na starość.
pozostały tylko spacery po ścieżkach nad Wisłokiem, który zawsze będzie związany
z moją młodością.
Nie tylko łódki i kajaki był naszym sportem. Na łąkach i między budynkami
cegielni, a Wisłokiem mieliśmy urządzone boisko do koszykówki, skocznie i
rzutnię. Ćwiczyliśmy tam rzut dyskiem, pchnięcie kulą, mając do dyspozycji swój
sprzęt. Gdy byliśmy już dorośli, ja na studiach we Lwowie, a brat Janek po
podchorążówce, należeliśmy do klubów koszykówki. Ja do Akademickiego Pododdziału
Związku Strzeleckiego, a brat Janek do "Rezerwy". Mama wymyśliła turniej
koszykówki, fundując puchar przechodni, aby synowie mogli się wyżyć sportowo.
Graliśmy na boisku Sokoła, ale tylko dwa lata, bo przyszła wojna. Puchar gdzieś
się zapodział, bo raz go wygrała "Rezerwa", a raz APZS i nie wiem, co się z nim
stało, a teraz pozostały tylko zdjęcia.
To, że za młodu zżyliśmy się z wodą i kajakami, pozwoliło mi wejść z zamiłowania
do drużyny kajakowej "Asturia", gdzie przez 12 lat na każdych wakacjach, w
ramach wczasów PTTK, prowadziliśmy naukę pływania, biwakowania i posługiwania
się kajakiem, na wodach Jezior Mazurskich i Suwalsko-Augustowskich oraz
najwspanialszych rzekach jak Czarna Hańcza, Pasłęka, Brda itp. Ja w tej drużynie
byłem mechanikiem, porobiłem wiele usprawnień w sprzęcie biwakowym oraz
ułatwiającym spływy w różnych warunkach. W miarę upływu czasu, chorób i wieku
członków "Asturii" zakończyliśmy naszą działalność, pozostawiając, sobie
niezapomniane wspomnienia, przyjaźnie i setki zdjęć.
|