Przy lampce szampana i torcie upieczonym przez rzeszowskich mistrzów
cukiernictwa z ul. Miodowej, wielkich kibiców Resovii, spotkali się w piątek w
siedzibie stuletniego klubu piłkarze-oldboje, działacze i trenerzy "pasiaków".
Gospodarzem i inicjatorem wspaniałego przedsięwzięcia był Andrzej Kosiorowski,
nasz redakcyjny kolega, nestor dziennikarstwa i autor monografii Resovii.
Wspólna fotografia pokoleń: Alojzy Matysiak, Lesław
Wilk, Zbigniew Wiech, Andrzej Kosiorowski, Leon Szalacha, Władysław Surmiak,
Ferdynand Kanas, Kazimierz Krzyszczuk, Jacek Pomykała, Zbigniew Klee, Witold
Walawender, Alfred Szostek, Bogdan Kidacki, Tadeusz Hogendorf, Marian Barański,
Bronisław Pieniążek
foto: Jacek Czochara
Za stołem zasiadła stara
gwardia: Tadeusz Hogendorf, Marian Barański, Bronisław Pieniążek, Kazimierz
Krzyszczuk, Zbigniew Klee, Alojzy Matysiak, Leon Szalacha, Władysław Surmiak i
Leszek Wilk. W ostatniej chwili swój przyjazd, z powodów zdrowotnych, odwołał
Jan Kiec.
- Spotkaliśmy się, by rozegrać mecz - żartował Andrzej Kosiorowski,
witając szanownych gości. Bogdan Kidacki, prezes CWKS Resovia wręczył byłym
zawodnikom odznaki i podziękował za reprezentowanie barw klubu. - Jestem
szczęśliwy, że mogę obcować z tak szlachetnymi ludźmi - dodał.
Po części oficjalnej nastąpiło to, na co wszyscy czekali ze zniecierpliwieniem:
powrót do przeszłości. - Dla nas gra w piłkę nie była wyłącznie dobrą zabawą.
Nikt z nas nie pił alkoholu, nie palił papierosów i nie imprezował. Liczyła się
tylko Resovia - wspominał Bronisław Pieniążek.
Tadeusz Hogendorf, najstarszy i najwybitniejszy piłkarz z tego grona
przypomniał, że mecz w Janowej Dolinie w 1937 roku, o którym do dzisiaj krążą
legendy, bo Resovia walczyła wtedy o I ligę, toczył się w gorącej atmosferze. -
Miejscowi kibice rzucali w nas kamieniami i gałęziami. Gdy biegłem z piłką,
szturchali mnie po nogach kijami. Resovia przegrała wówczas ze Strzelcem 1-2
i w efekcie straciła szansę na awans.
- Pamiętam, jak w 1938 roku przyjechała do Rzeszowa Hasmonea Lwów. Po
strzelonym golu kibice tak się cieszyli, że zniszczyli daszek na którym
siedzieli i wpadli do wapna. Byli cali biali, ale dotrwali do końca meczu -
opowiadał z kolei Zbigniew Klee. Momentami wiało także grozą. - W 1947 r.
graliśmy ważny mecz z Legią w Krośnie. Gdy zdobyliśmy gola, z lasu wyszło kilku
osiłków z karabinami. Powiedzieli sędziemu, że jeśli uzna tę bramkę, to go
zastrzelą. Biedak nie miał wyjścia. To były niespokojne czasy.
Potem sala ryknęła śmiechem, bo ktoś przypomniał, jak w trakcie jednego ze
spotkań, na boisko wpadła wściekła ze złości żona pewnego piłkarza i publicznie
zaczęła go okładać parasolką.
Ostatni toast wzniesiono za to, by podobne spotkania odbywały się częściej.
|